wtorek, 10 maja 2011

Na kij nam papier?

Kiedy przeczytałem ziniolową recenzję Hałabały, moją twarz oszpecił grymas zawodu. Po Maćku Pałce, amatorze i animatorze polskiego podziemia komiksowego spodziewałem się nieco głębszej analizy niż to, co zaprezentował w swoim, skądinąd sympatycznym, wpisie.

Być może był to młyn dnia codziennego albo świszczący odgłos przelatujących dedlajnów – niemniej, coś przeszkodziło mu zauważyć, że nie trzyma w ręku zina, ale jego ironicznego pogrobowca. A ten przecież wcale nie ukrywa swojej prawdziwej natury - poczynając od wstępu, który jasno i prosto wykłada, że Hałabała nie jest kolejnym ziniaczem, ale raczej hołdem dla produkcji ery ksero, po zabawnie naiwny (ale szczery!) manifest sprzed paru lat, napisany przez nastoletniego wtedy kolegę redaktora. Każdy jego element, łącznie z okładką, krzyczy: no weź, my tak dla jaj.

Maciej niby zdaje sobie z tego sprawę, ale pod koniec tekstu zdradza, że wciąż żyje w rzeczywistości, w której ziny mają jakąkolwiek przyszłość. Jego tęskne tony z tego i innych tekstów przypominają niedawne zaśpiewy miłośników zeszytówek. Pomstuje on na bezideowość zinów i brak nowych tytułów, nie zdając sobie najwyraźniej sprawy, że te już nigdy nie wrócą. I to nie ideowe, ale ziny w ogóle. Przynajmniej nie w formie w jakiej je znamy. Oto dlaczego:

- papier stał się ekskluzywnym nośnikiem, którego użycie przysparza o wiele więcej kłopotu niż wklejenie obrazka w wordpressowy silnik.

- papier jest mniej efektywny w przekazie. W czasach nie tak rozwiniętej blogosfery, twittosfery i fejsbukosfery ziny były najszybszym sposobem artystowskiej komunikacji ze środowiskiem. Jak jest dzisiaj, wszyscy widzą.

- konwenty, festiwale i zebrania w domach kultury już dawno przestały być jedynymi miejscami, w których odbywa się życie środowiska.

- papier jest wybrednym medium i nie daje takiej możliwości eksperymentu jak komiks cyfrowy. Wystarczy spojrzeć tutaj albo tutaj.

- po ostatnie – w sieci, tak samo jak w kolportowanym z plecaka ziniaczu, nie ma drapieżnej cenzury. Chyba, że żyjemy w Kanadzie.

Nie pozostaje nam więc nic innego jak wstać znad zakurzonego nagrobka wmurowanego w komiksowe powązki, otrzeć oczy i powiedzieć: zin umarł, zin nie żyje stary. Po drugiej stronie nie jest wcale tak źle, tu też świeci słońce i od czasu do czasu niebo przecinają klucze nostalgicznych postzinowych inicjatyw.

***


Wpis wywołał srogą reakcję, dużo mocniejszą niż się spodziewałem i jestem w stanie zrozumieć (to naprawdę aż tak serious business?). W odpowiedzi miałem napisać mniej-więcej to, na co uwagę zwrócił Mariusz Zawadzki, czyli o niezrozumieniu na płaszczyźnie pojęć. Użyłem paru skrótów, które mogły zostać opacznie zrozumiane, jak stało się to m.in. z przymiotnikiem "ekskluzywny". Daniel Gizicki odebrał go inaczej niż chciałem, co prawdopodobnie popchnęło go do wysnucia wniosku, że negatywnie wartościuję ziny. Chyba, że emocjonalna reakcja wynikła z tego, że zwyczajnie go sobą wkurwiam. Co jest całkiem możliwe.

Zgadzam się z Mariuszem - rozróżnienie między zinem a magazynem skleiłem zbyt szybko, na doraźne potrzeby dyskusji. Tak to jednak jest, kiedy próbuje się stawiać wyraźny płot na gruncie grząskim i niepewnym.

Jako zin rozumiem klasyczny fanzin, ze wszystkimi jego cechami i funkcjami. Jako magazyn rozumiem te publikacje, które ukazują się dzisiaj - Kolektyw, Biceps, Karton. Tytuły, które prezentowaną formą wydania i zawartością zbliżają się mocno do tego, do czego przyzwyczaił nas standard półek empikowych - skonstruowane tak, aby dotrzeć do możliwie dużej liczby czytelników.

Postaram się podejść do sedna sprawy jeszcze raz.
Poprzez śmierć zinów (fanzinów) nie rozumiem, jak myśli Maciej Pałka, upadku zainteresowania tą formą (choć i z tym mamy do czynienia), ale koniec jej sensowności z powodu powstania lepszej alternatywy. Bo co takiego zin w klasycznym rozumieniu oferuje, czego zaoferować nie może mi sieć? Jutro z rana idę do punktu ksero, coby zrealizować swój postzinowy projekcik, dlatego postaram się odpowiedzieć na to z pozycji autora:

- kontakt z innymi fanami?

- możliwość swobodnych eksperymentów?

- zwykła realizacja twórcza?

- zaspokojenie potrzeby atencyjności?

Każdy, kto widział na oczy dzisiejszą sieć wie, że zin jest tylko słabą namiastką mozliwości, jakie daje internet. Schemat publikacji uległ zmianie. Przykładem niech będzie ekipa Kolektywu i publikujący się na Komiksowej Warszawie chłopaki z KOPS. Wszystko zaczyna się właśnie od sieci, która, notabene, również uczy pokory twórczej (każdemu polecam przyjęcie na klatę paru tuzinów ostrych komentarzy). Potem dopiero następuje publikacja papierowa, już w tytułach, które z niegdysiejszymi fanzinami nie mają zbyt wiele wspólnego.

Polem do radosnej i błyskawicznej publikacji stał się internet, po nim dopiero następują papierowe wydawnictwa, których status jest z tego powodu już nieco inny niż jeszcze parę lat temu.

W takim razie dlaczego to robię? Czemu siedzę po nocy nad składem i dymam rano, żeby zdążyć z drukiem? A w imię zabawy formą tego typu publikacji. W imię małego hołdu ideowym zinom z epoki DIY. W imię jajcarskiej niby-rewolucji (patrz zawartość, do zapoznania się na KW).

To, co ma dziś sens w klasycznych, hardkorowych zinach to przestarzała forma, do której można odwołać się w ten czy inny sposób, jak robią to twórcy z Hałabały.

czwartek, 5 maja 2011

Syn marnotrawny powraca do Śródziemia.

Peter Jackson rozpoczął pracę nad ekranizacją „Hobbita”. Zdjęcia ruszyły już na poważnie, czego wynikiem jest pierwszy materiał z planu. Reżyser pokazuje w nim Bag End. Niby nic nowego, ale muszę przyznać, że oglądając ten filmik – wzruszyłem się. Uderzył we mnie z nostalgiczną siłą. Patrząc na okrągłe zielone drzwi z mosiężną klamką dokładnie na środku, zacząłem wspominać stare czasy. Czasy bez domowego internetu.
Pamiętam, że niedaleko domku moich dziadków, gdzie spędzałem wakacje stała kafejka internetowa. Z bratem chodziliśmy tam codziennie (chyba codziennie, aż tak dobrze nie pamiętam) i przesiadywaliśmy na wyszukiwarkach, przegrzebując sieć w poszukiwaniu wiadomości o ekranizacji „Władcy Pierścieni” (Tak, nie szukaliśmy porno. Czasy na porno przyszły później, wraz z domowym komputerem zaopatrzonym w modem. Razem z tymi czasami przyszły też gigantyczne rachunki za telefon). To były wakacje w które zostałem też w świat wykreowany przez J.R.R. Tolkiena wprowadzony, więc miałem trzy miesiące pełne elfów, niziołków i Śródziemia. Czytanie ksiażek wieczorami, a rano wyszukiwanie zdjęć aktorów w kostiumach Hobbitów i drukowanie ich na kawiarenkowym sprzęcie za jakieś grosze. Mój pierwszy hajp. Hajp trochę bardziej uzasadniony niż te obecne. Wcześniej musieliśmy zadowalać się zdjęciami z gazet, czy trzema fotkami, które zamieszczono gdzieś na fanowskiej stronie. Nie byliśmy zalewani fotosami i przeciekami z planu do tego stopnia, że można się porzygać. Jedno zdjęcie owłosionej stopy hobbita robiło więcej niż obecne 14 zdjęć Thora dzierżącego młot.
Problem z mieszkaniem w niewielkim miasteczku ma swoje zalety. Spokój, cisza i dużo pól, łąk i lasów po których można się przechadzać. Wszystko to trafia szlag, kiedy chcesz obejrzeć film zaraz po premierze. To były czasy, kiedy marzyło nam się, aby Polska miała premiery równo z USA. A żeby tego było mało, to w moim miasteczku, owe premiery następowały jeszcze później (wydaje mi się, że niedługo mają grać Titanica). Ale od czego są mamy (a moja pracowała w szkole), więc pociągnęło się kilka sznurków, pogadało z dyrektorką i nauczycielkami i bam! Wycieczka do Warszawy z główną atrakcją – pokazem „Drużyny Pierścienia” zorganizowana. Ach, co to były za czasy! Dwie godziny autokarem pełnym rozkrzyczanych dzieci, tylko po to aby obejrzeć film. Film, który moim zdaniem ani trochę się nie zestarzał. Mówię to na ciepło po ponownym obejrzeniu całej trylogii (ok, została nam jeszcze ostatnia godzina „Powrotu Króla”, bo zapracowanymi ludźmi jesteśmy). Kończę również ponowne czytanie „Hobbita” i tym samym jeszcze bardziej nakręcam się na kolejny powrót Petera Jacksona do Śródziemia. Po obejrzeniu tych krótkich 10 minut z planu – wróciła do mnie cała skrywana gdzieś w środku miłość do fantasy. Z tą tylko poprawką, że tym razem, nie będę musiał wydawać masy pieniędzy na magazyny i książeczki, które przybliżą mi tajniki nadchodzącej ekranizacji.
Boję się tylko, że producenci „Hobbita” pójdą w ślady „Piratów z Karaibów”. Skoro byłem w stanie wydać 50 zł, aby posiadać w swojej kolekcji LEGO figurkę Jacka Sparrowa, to ile pieniędzy wydam, aby mieć Bag End?