sobota, 21 lipca 2012

It's simple, we must kill the Batman.

Uwaga! Poniższy tekst może (i to robi) zdradzać istotne fragmenty fabularne „Avengers”, „Serenity”, „Torchwood: Children of Earth”, „Contagion”, „Harry Potter” oraz sugeruje możliwe  (jeśli okaże się, że mam rację) zakończenia „The Dark Knight Rises” i „Breaking Bad”. 
Jakiś czas temu wygrałem Colę w zakładzie. Zakład poszedł o to, że moim zdaniem Joss Whedon w kinowych „Avengersach” uśmierci agenta Coulsona. Kolega twierdził, że nie zrobią czegoś takiego, potem Loki przebił Phila na wylot, a ja żałowałem, że nie założyłem się o grube pieniądze. Ale śmierć Phila Coulsona nie była dla mnie zaskoczeniem. To był rozsądny krok i bardzo prosty zabieg scenariuszowy. Aby pokazać grozę sytuacji ludzie muszą ginąć, a Phil był idealną do tego osobą. Nie był żadnym z głównych bohaterów, nie był postacią komiksową, a pojawił się w praktycznie każdym filmie. Ludzie go znali, ludzie go lubili, nie był niezbędny. Przykro mi to pisać, ale Agent Coulson musiał być poświęcony, aby pokazać, że Loki jest groźnym przeciwnikiem. Taka prawda, niestety. Moim pierwszym poważnym zetknięciem się z tym tematem był film „Serenity” (również tego samego reżysera – Jossa Whedona). W razie gdyby ktoś nie wiedział, to „Serenity” jest jakby finałem serialu „Firefly”. Serialu, który kocham. W filmie z życiem żegnają się dwie istotne postacie. Shepherd Book i pilot Wash. Śmierć Shepherda nie była szokująca. Ksiądz musiał umrzeć dokładnie z tego samego powodu dla którego kilka lat później umarł wspomniany wcześniej Agent Coulson czy lubiany Ianto z brytyjskiego serialu „Torchwood”. Jeśli chcemy siać grozę, ludzie muszą ginąć. W „Torchwood” mieliśmy sytuację w której kosmici, aby pokazać, że się nie pierdolą zagazowują budynek. W budynku był nieśmiertelny Jack, jego kochanek Ianto i cała banda nic nieznaczących statystów. Bądźmy szczerzy – nie ważne ilu by pokazali martwych statystów to wciąż byli by to martwi statyści. Mamy w dupie ludzi, których nie widzieliśmy wcześniej na oczy. Ale kiedy umiera bohater, którego przygody śledzimy od trzech lat, to wiemy, że sprawa jest już poważna.

Bohater musi jednak umrzeć z godnością. Jeśli chcemy zagrać na uczuciach widzów to muszą być oni świadkami odejścia bohaterów. Musimy widzieć jak Ianto umiera w rękach Jacka, jak Coulson odchodzi podczas rozmowy z Furym, czy jak Wash... ech, płakać mi się chce na samo wspomnienie – jak Wash umiera nagle przybity do fotela. Oglądając „Serenity” po raz pierwszy krzyczałem do ekranu. Jak to? Wash to postać komediowa. Comic relief. Kiedy umarł, straciłem wszelkie nadzieje. To koniec, pomyślałem. Jeśli umarł Wash to teraz każdy już może umrzeć. I przez resztę filmu siedziałem jak na szpilkach. To była dobra dramatyczna śmierć. Jako przykład złej śmierci można wymienić tych wszystkich martwych ludzi w ostatnim „Harrym Potterze”. Nie byłem fanem, więc nie znam imion tych postaci, ale padali tam jak muchy. Jedyny problem jest taki, że nie doświadczyliśmy śmierci żadnej z nich. Owszem widzieliśmy ciało jednego z Weasleyów (jeden z bliźniaków, chuj wie który), albo tego Lupusa, czy jak mu tam było. Ale to nie to samo. Pokazali nam ich na chwilkę, a potem fabuła idzie naprzód. To ostatni film, i tak bysmy więcej nie widzieli tych postaci, więc ich śmierć absolutnie nic nie wniosła. W dodatku jeśli ktoś nie patrzył uważnie to mógł nawet tej informacji nie zauważyć. Okej, byli, walczyli, a potem już ich nie było widać w ujęciu. Trudno. Z tego zabiegu obronną ręką wyszli twórcy filmu „Contagion”, którzy obsadzili znajome twarze w rolach epizodycznych. Na początku filmu umiera Gwyneth Paltrow. Wszyscy znamy Gwyneth, część z nas ją lubi, jej twarzyczka jest nam znajoma, aż tu nagle bam! She dead. Mocna decyzja. Szanuję ją.

Moje zboczenie zawodowe polega na tym, że oglądając jakiś film, czy czytając książkę wybiegam w przód i staram się domyślić końcówki. Piszę ten tekst głównie dlatego, że wydaje mi się, że rozgryzłem Nolana, tak jak wcześniej rozgryłem decyzję Whedona. Śmierć Agenta Coulsona nie była zaskakująca. Była chłodno wykalkulowana. A teraz nadchodzi ostatni – podkreślam OSTATNI film o przygodach człowieka-nietoperza. I ma być dramatycznie. Jeśli widzieliście jakikolwiek zwiastun to wiecie, że zapowaida się poważna drama. I już od miesięcy chodziły głosy, że Nolan uśmierci Batmana. A ja akurat, twierdzę, że nie zrobi tego, chociaż byłby do tego zdolny i jestem pewien, że miałby jaja, aby podjąć taką decyzję. Wydaje mi się, że Bruce Wayne przeżyje starcie z Banem, ale w ostatnich minutach filmu to nie on będzie w kostiumie Nietoperza. Bruce nie będzie już w stanie dłużej być Mrocznym Rycerzem po fizycznym wpierdolu jaki przyszykuje mu Bane. I tak, wierzę, że możemy doczekać się „Robina” - delikatnie kieruję wzrok na Tommy'ego Solomona, który w filmie gra nie mam pojęcia kogo, bo staram się unikać informacji. Jakiegoś policjanta z tego co wiem. Myślę, że to jest zakończenie Batmana, które szykuje dla nas Nolan. Zanim ktoś krzyknie – Nolan mówil, że nie będzie Robina! - mogę się mylić, ale słowa Nolana można było przetłumaczyć też w inny sposób - „Dla mnie pojawienie się Robina, oznacza koniec Batmana”. Bo to jest zakończenie, które by zaskoczyło. Przynajmniej mnie. Znaczy- zaskoczyło by, gdybym na nie nie wpadł miesiąc temu. Przy okazji, też oglądacie „Breaking Bad”? Jestem przekonany, że Walter wkońcu ostatecznie przejdzie na swoją złą stronę i zabije szwagra. I czeka nas to na koniec pierwszej połowy nowego sezonu.

Ofkors mogę się mylić. Powiem więcej, mam wielką nadzieję, że jestem w błędzie. Chcę się mylić, bo lubię być zaskakiwany w kinie. Chcę ponownie poczuć te emocje jak wtedy gdy Łupieżcy zabili Washa. Kiedy obgryzałem paznokcie patrząc jak poobijany Mal walczy z przeciwnikiem, a reszta załogi stara się odeprzeć atak. Kiedy serio, bałem się, że postacie które polubiłem nie wyjdą z tego cało.

Filmowcy, proszę was! Pozwólcie mi się znów martwić się o waszych bohaterów!

piątek, 6 lipca 2012

Zaplątany w pajęczą sieć.


Bardzo nie lubię filmów Sama Raimiego. Mam tu oczywiście na myśli te o Spider-Manie, a nie całą filmografię, bo przecież seria „Martwe Zło” to kawał genialnego horroru komediowego. Z tym się nikt – jak sądzę – sprzeczać nie będzie. Ash górą!
Od dziecka jestem wielkim fanem Spider-Mana. To chyba (poza Deadpoolem) moja ulubiona postać w kategorii „Superhero”. Oczywiście, nie jestem w stanie przypomnieć sobie jakiegoś naprawdę dobrego komiksu z nim w roli głównej, więc zapewne moje uwielbienie jest napędzane przez sentyment, ale mniejsza z tym. Filmy Raimiego uważam za kiepskie i kiczowate, i mówię to na świeżo, bo kilka dni temu przypomniałem sobie pierwszy z nich (zanim ktoś krzyknie, że drugi lepszy – drugi oglądałem w wersji rozszerzonej jakiś rok temu i absolutnie nie zmieniło to mojego zdania o tej trylogii). O ile Tobey Maguire jest przyzwoity jako Peter Parker, tak całą reszta obsady (wyłączajac oczywiście J.K. Simmonsa, który był doskonałym Jonah Jamesonem) pozostawiała wiele do życzenia. William Dafoe gra karykaturalnie złego człowieka, którego jeszcze bym był w stanie przełknąć, gdyby nie to, że ubrali go w absolutnie beznadziejny metalowy kostium. Wielka wtopa, bo u Raimiego często zdarzały się dość statyczne ujęcia dwóch bohaterów prowadzących konwersację. Kiedy żadnemu z nich nie ruszają się usta, mamy wrażenie jakby reżyser bawił się figurkami. Grający Harry'ego koleżka, którego nazwiska w tej chwili nie pamiętam – Franco, o jednak – jest dla mnie kiepski w każdym filmie, nawet tym, co upierdala sobie rękę scyzorykiem. Denerwują mnie jego przećpane, przymróżone oczka. No i zostaje nam Mary Jane... Jak lubię Kirsten Dunst, tak w tych filmach absolutnie nie mogę na nią patrzeć. Rozumiem zamierzenie Raimiego, aby zrobić z niej bardziej dziewczynę z sąsiedztwa, ale ja pamiętam MJ zupełnie inaczej. Bardziej pewną siebie. I ładniejszą. W filmie jest wiecznie smutnym nieudacznikiem, jak Peter.
Właśnie, w wersji Raimiego Parker jest straszną ciamajdą. I może nie miałbym z tym problemu, gdyby zakładając maskę był bardziej irytująco dowcipny. Ale nie był. Film był pompatyczny, nadmuchany, bardzo wizualnie plastikowy i sprawiał wrażenie do bólu moralistycznego i amerykańskiego. Może przesadzam, ale to po prostu nie był to film dla mnie. Wolę obejrzeć sobie po raz kolejny kilka odcinków z serialu animowanego, który królował na Fox Kids w drugiej połowie lat 90-tych.
Dlatego tak bardzo ucieszyła mnie informacja o reboocie. Tak, jest dość szybki. Minęło tylko 5 lat od „Spider-Mana 3”, więc ktoś tam w Sony najwyraźniej potrzebował spiąć dupkę. Zapewne, żeby nie stracić praw do postaci. Zagryzałem paznokcie, wyczekując kolejnych informacji z nadzieją, że może tym razem zrobią to jak należy. Pojawiały się pierwsze informacje o przeciwnikach, o aktorach. I z początku nie było tak dobrze. Fakt, na plus był wybór głównego aktora – Garfield już w Social Network zwrócił moją uwagę – no i poinformowali, że przeciwnikiem będzie mój ukochany, Lizard – na którego w filmach Raimiego niestety (a może i stety) się nie doczekałem.
Potem jednak rzucili we mnie informacją, że Lizarda zagra Rhyf Ifans, który owszem, jest niezłym aktorem, ale długo nie mógł wyjść z szufladki nazwanej „Spike”, do której wszedł po filmie „Notting Hill”. Bardzo nie widziałem go w roli poważnego naukowca. No i Emma Stone. Nasza kochana Emma Stone, która była doskonałym wyborem do roli MJ, wylądowała z rolą Gwen Stacy - „pierwszej” miłości Petera (w cudzysłowie, bo jeśli ktoś zna historie Parkera to wie, że pierwszą miłością była sekretarka Jamesona. Lawyered.). No i kostium znów dostał redizajn, co zabrzmiało źle, bo mi się nie podobała ta mała zmiana w postaci świecącej pajęczyny u Raimiego, więc cokolwiek wymyślą z góry będzie chujowe, prawda?
No i jak się okazało, nieprawda. Pojawiły się pierwsze fragmenty filmu i zaczęło to wyglądać całkiem przyzwoicie. Ifans jako Connor dawał radę, Stone wyglądała dobrze w blond włosach, Parker wyglądał bardziej komiksowo (w komiksach zawsze był nieco bardziej przystojny). Nawet w kostiumie prezentował się nieźle. Moim zdaniem wielkim plusem jest to, że Garfield jest bardzo chudy, przez co w stroju Spider-Mana (którego zmiana nie zabolała mnie tak bardzo jak sądziłem) zdaje się być bardziej lekki, zwinny i szybszy od klockowatego Maguire'a. I wtedy stało się to, do czego starałem się nie dopuścić. Z czym bardzo walczyłem. Zacząłem się jarać...
Zacząłem wyczekiwać premiery i oglądać kolejne klipy w necie. Im bliżej premiery, tym bardziej się jarałem. Moje jaranie się było jednak nieco łagodne, połączone z nadzieją. Nie biegałem po domu krzycząc „to będzie najlepszy film świata!”. Robiłem to przed „Avengers”. Wyczekiwałem filmu, licząc na to, że mnie nie rozczaruje. Lubię strasznie Spider-Mana. Na biurku stoi jego figurka, którą kupiłem tuż po przeprowadzce do Wrocławia, a w rogu pokoju pudełko z drobiazgami, na którym widać skaczącego Pajęczaka. W końcu, mój hajp wyrwał się spod kontroli i Spider-Man wylądował na tapetach mojego komputera i mojej komórki. A kojarzycie z dzieciństwa takie albumy od Panini? Kupowało się naklejki i wklejało do albumu. No to taki album też mam w domu. Wiem, nie jestem z siebie dumny, że tak łatwo się dałem wkręcić.
Jakiś czas temu powstał świetny serial animowany „Spectacular Spider-Man”, który niestety został anulowany, gdy prawa telewizyjne wróciły do Marvela. Wtedy postanowiono zrobić nowy serial - „Ultimate Spider-Man”, który niestety okazał się być mocno gówniany. Głównie dlatego bardzo potrzebowałem, żeby „The Amazing Spider-Man” był dobrym filmem. Nie wymagałem, by fabularnie wysadził mi czaszkę jak „Mroczny Rycerz”, lub by dynamiką rozkurwił jak „The Avengers”. Potrzebowałem usiąść w kinie i obejrzeć film, który będzie przyjemnym i ładnym wizualnie filmem rozrywkowym z moim ulubionym bohaterem. Filmu, do którego będę miał ochotę kiedyś wrócić.
I muszę przyznać, że dostałem to co chciałem. Obsada jest jego cholernie mocną stroną, a Andrew Garfield, jak dla mnie, jest doskonałym Peterem Parkerem. Pójdę nawet krok dalej i powiem, że jest w roli Parkera tak cudowny jak Robert Downey Jr w roli Tony'ego Starka.
Ale to nie był idealny film. Miał wady, miał dziury, miał żenującą wręcz scenę z dźwigami, sporo wątków zostało trąconych, albo nie miało swojego zakończenia, przez co czułem się jakbym oglądał pierwszy odcinek serialu. Co zapewne było założeniem twórców, skoro już przed premierą zaczęto prace nad sequelem, a kilka dni temu poinformowano, że będzie przynajmniej trylogią. Ale przyznam się szczerze, że trafiło to do mnie. Mimo wszystkich wad, te 2 godziny w kinie spędziłem bardzo dobrze. Wreszcie, po 10 latach, dostałem film o swoim ulubionym bohaterze, który naprawdę fajnie się oglądało.
Będą zapewne dwa obozy. Jedni będą chwalić ten film, inni będą pukać się w czoło i chwalić dzieła Raimiego. Ja swoją stronę wybrałem i odświeżam internet wyczekując informacji o drugim odcinku nowych przygód Spider-Mana. I tak. Jaram się.
Thwip thwip!

wtorek, 15 listopada 2011

Pierwszy gong, czyli drugi oddech skrajnej prawicy

Nacjonaliści i neofaszyści wierzą w silne państwo. W jego represyjny i wykluczający aparat, który będzie rządził i dzielił, oczyszczając naród z niepożądanych elementów. Nie jest to miła wizja, jednak opiera się na łatwych do przewidzenia zasadach. W ostatni piątek całej Polsce objawił się znacznie groźniejszy przeciwnik, który w odróżnieniu od panów w brunatnych koszulach, nie zamierza trzymać się reguł.

Mądre telewizyjne głowy, próbując zrzucić winę za listopadowe zamieszki na blokadę, kreują przedziwną wizję schröedingerowskiej przemocy. Przemocy, która bez wpływu z zewnątrz, na przykład kontrmanifestacji, jest nieokreślona, w zasadzie nieważna. W ten sposób zdają się mówić – gdyby nie blokada, faszyzujące kibolskie bojówki nie istniałyby, a wszyscy uczestnicy marszu byliby, zgodnie z oficjalnym wizerunkiem, grzecznymi patriotami. Kreując ten obraz nie tylko zniekształcają rzeczywistość, ale i negują istnienie jak najbardziej prawdziwego i niebezpiecznego zjawiska.

Zjawiska, w którym nieważna jest idea budowania państwa. Tu bowiem liczy się sama przemoc. Chaotyczna, skierowana nie tylko przeciwko mniejszościom, ale i porządkowi jako takiemu, Systemowi. To nie jest anarchia, która wierzy, że represyjne państwo można zastąpić więziami obywatelskimi. To sama przemoc, po której nie ma nic. Krótkowzroczna agresja. To społeczny chaos, który atakuje wszystko, co stoi mu na drodze. Chaos, którego nie są w stanie zatrzymać ani kontrolować żadni garniturowi oficjele. Pokazał to ostatni piątek.

Chętnych na harce były naprawdę tysiące… Jak wychodziliśmy z daleka w stówkę, to ruszało na nas pięć stówek… naszych, myśląc, że my to antifa. I tak kilka razy… „Blokada”, heh…blokada, którą każdy chce dopaść…

Stare podziały zmieniły swoje znaczenie. Bojówki skrajnego prawa i lewa działały do niedawna na innych zasadach. Nie miały siły politycznej, walczyły w zamkniętych kręgach, organizując akcje najczęściej przeciwko sobie. I choć zakres ich działań znacznie różnił się od siebie – brunatni bili czarnych, lewaków, gejów, żydów, wegetarian i antyfaszystów, zaś antyfaszyści bili brunatnych – stanowili pewien wspólny margines. Oddaleni od głównego dyskursu politycznego działali raczej na lokalnych polach.

11 listopada objawiła się jednak trzecia grupa, do tego wspierająca skrajną prawicę. To historyczny dzień, w którym po raz pierwszy stadionowi bandyci zjednoczyli się na skalę krajową. Pokazali, że są w stanie stworzyć ogólnopolską organizację gotową do regularnej wojny z całym światem, który nie odpowiada ich prostej ideologii. Na naszych oczach rośnie prawdziwe niebezpieczeństwo wspierane przez polityków.

Wszyscy bez ciśnienia, obok siebie. Ramie w ramie, a nie był to najgrzeczniejszy odłam wspomnianych ekip. Jak dawno temu obserwowałem wspólną walkę hool’s z Serbii przeciwko pedałom to twierdziłem, że jest to u nas niemożliwe. Niemożliwe nie istnieje.

W ciągu dekady powstała świetnie zorganizowana grupa, przez lata szkoląca się w otwartej walce z policją i państwem. Niedawno posiadła też siłę polityczną, jaką ofiarowali jej konserwatywni politycy i publicyści. Dla tej grupy skończył się czas życia w podziemiu. Z tak silnymi narzędziami może przystąpić do zmiany rzeczywistości na swoją modłę.

Skończył się również czas jednolitych mundurów i pieśni przeciw pieśniom. Bojówki jakie Europa widziała w latach trzydziestych odchodzą w niepamięć. Mamy do czynienia z czymś, o czym pisał Ballard w „Królestwo nadchodzi”. Płynną, ogólnokrajową masą, w której niemal nie sposób odróżnić od siebie zwykłych bandytów i politycznych przywódców.

Społeczeństwo ucieka w przeciwne narożniki. W jednym z nich stanął właśnie zawodnik, którego konserwatywni politycy trenowali i karmili przez lata. Ma za sobą pierwszą walkę na dużej arenie i sporą chrapkę na tytuł mistrza.

11 listopada zabrzmiał gong, którego echo słyszeć będziemy długo.

czwartek, 21 lipca 2011

Umarł Potter, niech żyje Potter!

Dla wielu przygoda z Potterem skończyła się w 2007 roku wraz z publikacją ostatniej części przygód małego czarodzieja. Dla mnie skończyła się ona w zeszły piątek, wraz z premierą ósmego filmu. „Insygnia śmierci 2” okazały się być dużo lepsze niż się spodziewałem. Wydaje mi się, że od „Komnaty Tajemnic” żadna z części nie zrobiła na mnie tak pozytywnego wrażenia. Wychodząc uradowany z kina, wymachując plastikową różdżką, którą nabyliśmy w kiosku z okazji premiery, zacząłem się zastanawiać czemu moja przygoda z niegdyś-małym-a-teraz-już-całkiem-dużym czarodziejem opierała się wyłącznie na ekranizacjach. Wszyscy dookoła mnie popadali w Potteromanię. Czytali książki o nim, ekscytowali się nadchodzącymi ekranizacjami. A ja nie. Moja mama przyniosła mi kiedyś pierwszą książkę do domu. Wytłumaczyła, że hit, że dzieciaki czytają i są zachwycone. Zacząłem czytać, ledwo zmęczyłem połowę książki i odstawiłem ją na półkę, aby nigdy do tego nie wrócić. Nigdy nie zastanawiałem się czemu tak postąpiłem, miałem jakieś 13 lat, więc argument „to jest głupie” był dla mnie w pełny satysfakcjonujący. A to dziwne, bo przecież uwielbiam historie fantastyczne. Zaczytywałem się przecież we „Władcy Pierścieni” i uwielbiałem przeróżne baśnie. Co poszło nie tak? Wydaje mi się, że właśnie J.R.R. Tolkien może być temu winny. Kiedy przeczytałem jego dzieło, które docelowo skierowane było do nieco starszego czytelnika było mi ciężko przestawić się ponownie na powieść pisaną dla dzieci. Nie ukrywajmy, Potter dorastał z książki na książę i ostatecznie można traktować go jako dorosłą powieść, ale „Kamień filozoficzny” był magiczną bajeczką, z radującymi się dzieciaczkami, magicznymi sowami i zwariowanymi czarami. Będąc dzieckiem chciałem szybko dorosnąć, kiedy już dorosłem, znalazłem pracę i wyprowadziłem się z domu staram się swoje wewnętrzne dziecko trzymać jak najbliżej. Obecnie nie mam najmniejszego problemu z czytaniem historii dla dzieci. Zaledwie miesiąc temu ponownie przeczytałem „Hobbita”, który jest – spójrzmy prawdzie w oczy – książką dla dzieciaków pełną gębą.
Nie wiem czy kiedyś sięgnę po książki J.K. Rowling. Nie sądzę, by wątki poboczne i rozbudowane historie bohaterów były w stanie przekonać mnie do ponownego przeżycia tej historii. Historii, którą nieźle znam już z ośmiu filmów.
Myślę, że gdyby ekranizacje ni doszły do skutku, a pani Rowling dopiero teraz rozpoczęła by publikować swoją serię to zatraciłbym się w tej historii kompletnie. Potteromania mnie ominęła i jeśli mam być szczery, trochę żałuję.

wtorek, 10 maja 2011

Na kij nam papier?

Kiedy przeczytałem ziniolową recenzję Hałabały, moją twarz oszpecił grymas zawodu. Po Maćku Pałce, amatorze i animatorze polskiego podziemia komiksowego spodziewałem się nieco głębszej analizy niż to, co zaprezentował w swoim, skądinąd sympatycznym, wpisie.

Być może był to młyn dnia codziennego albo świszczący odgłos przelatujących dedlajnów – niemniej, coś przeszkodziło mu zauważyć, że nie trzyma w ręku zina, ale jego ironicznego pogrobowca. A ten przecież wcale nie ukrywa swojej prawdziwej natury - poczynając od wstępu, który jasno i prosto wykłada, że Hałabała nie jest kolejnym ziniaczem, ale raczej hołdem dla produkcji ery ksero, po zabawnie naiwny (ale szczery!) manifest sprzed paru lat, napisany przez nastoletniego wtedy kolegę redaktora. Każdy jego element, łącznie z okładką, krzyczy: no weź, my tak dla jaj.

Maciej niby zdaje sobie z tego sprawę, ale pod koniec tekstu zdradza, że wciąż żyje w rzeczywistości, w której ziny mają jakąkolwiek przyszłość. Jego tęskne tony z tego i innych tekstów przypominają niedawne zaśpiewy miłośników zeszytówek. Pomstuje on na bezideowość zinów i brak nowych tytułów, nie zdając sobie najwyraźniej sprawy, że te już nigdy nie wrócą. I to nie ideowe, ale ziny w ogóle. Przynajmniej nie w formie w jakiej je znamy. Oto dlaczego:

- papier stał się ekskluzywnym nośnikiem, którego użycie przysparza o wiele więcej kłopotu niż wklejenie obrazka w wordpressowy silnik.

- papier jest mniej efektywny w przekazie. W czasach nie tak rozwiniętej blogosfery, twittosfery i fejsbukosfery ziny były najszybszym sposobem artystowskiej komunikacji ze środowiskiem. Jak jest dzisiaj, wszyscy widzą.

- konwenty, festiwale i zebrania w domach kultury już dawno przestały być jedynymi miejscami, w których odbywa się życie środowiska.

- papier jest wybrednym medium i nie daje takiej możliwości eksperymentu jak komiks cyfrowy. Wystarczy spojrzeć tutaj albo tutaj.

- po ostatnie – w sieci, tak samo jak w kolportowanym z plecaka ziniaczu, nie ma drapieżnej cenzury. Chyba, że żyjemy w Kanadzie.

Nie pozostaje nam więc nic innego jak wstać znad zakurzonego nagrobka wmurowanego w komiksowe powązki, otrzeć oczy i powiedzieć: zin umarł, zin nie żyje stary. Po drugiej stronie nie jest wcale tak źle, tu też świeci słońce i od czasu do czasu niebo przecinają klucze nostalgicznych postzinowych inicjatyw.

***


Wpis wywołał srogą reakcję, dużo mocniejszą niż się spodziewałem i jestem w stanie zrozumieć (to naprawdę aż tak serious business?). W odpowiedzi miałem napisać mniej-więcej to, na co uwagę zwrócił Mariusz Zawadzki, czyli o niezrozumieniu na płaszczyźnie pojęć. Użyłem paru skrótów, które mogły zostać opacznie zrozumiane, jak stało się to m.in. z przymiotnikiem "ekskluzywny". Daniel Gizicki odebrał go inaczej niż chciałem, co prawdopodobnie popchnęło go do wysnucia wniosku, że negatywnie wartościuję ziny. Chyba, że emocjonalna reakcja wynikła z tego, że zwyczajnie go sobą wkurwiam. Co jest całkiem możliwe.

Zgadzam się z Mariuszem - rozróżnienie między zinem a magazynem skleiłem zbyt szybko, na doraźne potrzeby dyskusji. Tak to jednak jest, kiedy próbuje się stawiać wyraźny płot na gruncie grząskim i niepewnym.

Jako zin rozumiem klasyczny fanzin, ze wszystkimi jego cechami i funkcjami. Jako magazyn rozumiem te publikacje, które ukazują się dzisiaj - Kolektyw, Biceps, Karton. Tytuły, które prezentowaną formą wydania i zawartością zbliżają się mocno do tego, do czego przyzwyczaił nas standard półek empikowych - skonstruowane tak, aby dotrzeć do możliwie dużej liczby czytelników.

Postaram się podejść do sedna sprawy jeszcze raz.
Poprzez śmierć zinów (fanzinów) nie rozumiem, jak myśli Maciej Pałka, upadku zainteresowania tą formą (choć i z tym mamy do czynienia), ale koniec jej sensowności z powodu powstania lepszej alternatywy. Bo co takiego zin w klasycznym rozumieniu oferuje, czego zaoferować nie może mi sieć? Jutro z rana idę do punktu ksero, coby zrealizować swój postzinowy projekcik, dlatego postaram się odpowiedzieć na to z pozycji autora:

- kontakt z innymi fanami?

- możliwość swobodnych eksperymentów?

- zwykła realizacja twórcza?

- zaspokojenie potrzeby atencyjności?

Każdy, kto widział na oczy dzisiejszą sieć wie, że zin jest tylko słabą namiastką mozliwości, jakie daje internet. Schemat publikacji uległ zmianie. Przykładem niech będzie ekipa Kolektywu i publikujący się na Komiksowej Warszawie chłopaki z KOPS. Wszystko zaczyna się właśnie od sieci, która, notabene, również uczy pokory twórczej (każdemu polecam przyjęcie na klatę paru tuzinów ostrych komentarzy). Potem dopiero następuje publikacja papierowa, już w tytułach, które z niegdysiejszymi fanzinami nie mają zbyt wiele wspólnego.

Polem do radosnej i błyskawicznej publikacji stał się internet, po nim dopiero następują papierowe wydawnictwa, których status jest z tego powodu już nieco inny niż jeszcze parę lat temu.

W takim razie dlaczego to robię? Czemu siedzę po nocy nad składem i dymam rano, żeby zdążyć z drukiem? A w imię zabawy formą tego typu publikacji. W imię małego hołdu ideowym zinom z epoki DIY. W imię jajcarskiej niby-rewolucji (patrz zawartość, do zapoznania się na KW).

To, co ma dziś sens w klasycznych, hardkorowych zinach to przestarzała forma, do której można odwołać się w ten czy inny sposób, jak robią to twórcy z Hałabały.

czwartek, 5 maja 2011

Syn marnotrawny powraca do Śródziemia.

Peter Jackson rozpoczął pracę nad ekranizacją „Hobbita”. Zdjęcia ruszyły już na poważnie, czego wynikiem jest pierwszy materiał z planu. Reżyser pokazuje w nim Bag End. Niby nic nowego, ale muszę przyznać, że oglądając ten filmik – wzruszyłem się. Uderzył we mnie z nostalgiczną siłą. Patrząc na okrągłe zielone drzwi z mosiężną klamką dokładnie na środku, zacząłem wspominać stare czasy. Czasy bez domowego internetu.
Pamiętam, że niedaleko domku moich dziadków, gdzie spędzałem wakacje stała kafejka internetowa. Z bratem chodziliśmy tam codziennie (chyba codziennie, aż tak dobrze nie pamiętam) i przesiadywaliśmy na wyszukiwarkach, przegrzebując sieć w poszukiwaniu wiadomości o ekranizacji „Władcy Pierścieni” (Tak, nie szukaliśmy porno. Czasy na porno przyszły później, wraz z domowym komputerem zaopatrzonym w modem. Razem z tymi czasami przyszły też gigantyczne rachunki za telefon). To były wakacje w które zostałem też w świat wykreowany przez J.R.R. Tolkiena wprowadzony, więc miałem trzy miesiące pełne elfów, niziołków i Śródziemia. Czytanie ksiażek wieczorami, a rano wyszukiwanie zdjęć aktorów w kostiumach Hobbitów i drukowanie ich na kawiarenkowym sprzęcie za jakieś grosze. Mój pierwszy hajp. Hajp trochę bardziej uzasadniony niż te obecne. Wcześniej musieliśmy zadowalać się zdjęciami z gazet, czy trzema fotkami, które zamieszczono gdzieś na fanowskiej stronie. Nie byliśmy zalewani fotosami i przeciekami z planu do tego stopnia, że można się porzygać. Jedno zdjęcie owłosionej stopy hobbita robiło więcej niż obecne 14 zdjęć Thora dzierżącego młot.
Problem z mieszkaniem w niewielkim miasteczku ma swoje zalety. Spokój, cisza i dużo pól, łąk i lasów po których można się przechadzać. Wszystko to trafia szlag, kiedy chcesz obejrzeć film zaraz po premierze. To były czasy, kiedy marzyło nam się, aby Polska miała premiery równo z USA. A żeby tego było mało, to w moim miasteczku, owe premiery następowały jeszcze później (wydaje mi się, że niedługo mają grać Titanica). Ale od czego są mamy (a moja pracowała w szkole), więc pociągnęło się kilka sznurków, pogadało z dyrektorką i nauczycielkami i bam! Wycieczka do Warszawy z główną atrakcją – pokazem „Drużyny Pierścienia” zorganizowana. Ach, co to były za czasy! Dwie godziny autokarem pełnym rozkrzyczanych dzieci, tylko po to aby obejrzeć film. Film, który moim zdaniem ani trochę się nie zestarzał. Mówię to na ciepło po ponownym obejrzeniu całej trylogii (ok, została nam jeszcze ostatnia godzina „Powrotu Króla”, bo zapracowanymi ludźmi jesteśmy). Kończę również ponowne czytanie „Hobbita” i tym samym jeszcze bardziej nakręcam się na kolejny powrót Petera Jacksona do Śródziemia. Po obejrzeniu tych krótkich 10 minut z planu – wróciła do mnie cała skrywana gdzieś w środku miłość do fantasy. Z tą tylko poprawką, że tym razem, nie będę musiał wydawać masy pieniędzy na magazyny i książeczki, które przybliżą mi tajniki nadchodzącej ekranizacji.
Boję się tylko, że producenci „Hobbita” pójdą w ślady „Piratów z Karaibów”. Skoro byłem w stanie wydać 50 zł, aby posiadać w swojej kolekcji LEGO figurkę Jacka Sparrowa, to ile pieniędzy wydam, aby mieć Bag End?

piątek, 28 stycznia 2011

Nie wszystko gra.

Polskie środowisko komiksowe charakteryzuje się tym, że podczas wszelkich podsumowań nie sposób uniknąć koleżeńskiego poklepywania po plecach. To oczywiście naturalne, że, wyciągnąwszy rękę w tym ciasnym pokoiku oznaczonym tabliczką „polski komiks”, nie sposób nie trafić w plery kogoś znajomego. Co jasne, fakt bliskich relacji nie wpływa jakkolwiek na stanowione werdykty (choć niekiedy prowadzi do ich wstrzymania, ze strachu przed sprawieniem przykrości), czasem jednak, chcąc nie chcąc, kończy się zabawnymi podejrzeniami o tworzenie karteli wydawniczych czy tajnych grup kontrolujących rynek.

Jak często absurdalne i głupie nie byłyby te skojarzenia, muszę stwierdzić, że fakt przebywania w tak hermetycznym otoczeniu generuje pewien rzeczywisty problem. Siedząc w samym środku komiksowej kipieli, pośród gąszczu pleców, nie sposób czasem dojrzeć i docenić tego, co odbywa się poza nim. Tym właśnie sposobem w większości (poza krótkimi tekstami Pałki i Sienickiego) oficjalnych podsumowań 2010 roku zabrakło poważnej wzmianki o jednym z najciekawszych twórców naszego poletka.
Mowa tu o Jakubie Dębskim, szerzej znanym w sieci jako Dem, zaś najszerzej, choć czasem zupełnie anonimowo, jako autor absurdalnych komiksów „duże ilości naraz psów”. Pod szyldem tego właśnie projektu Kuba dokonał w 2010 roku czegoś, co dla większej części komiksowego towarzystwa wydaje się być niemal niewykonalnym. W ciągu niespełna roku zdołał zainteresować sobą tysiące ludzi, których na co dzień nie interesują produkcje pokroju Blankets czy Trzech Cieni. Co więcej, nakłonił część z tej potężnej gromady do wydania pieniędzy na papierową wersję jego komiksów. I to nie byle jaką – pierwszy zeszyt sprzedał się w liczbie, w której drukowane są popularne publikacje Kultury Gniewu, zaś drugi, wychodzący na dniach, cieszy się nie mniejszym powodzeniem. Oprócz tego, sprzedaje też swoje koszulki i przymierza się (eskpertymentalnie) do wprowadzenia do oferty sklepu jednego ze środowiskowych magazynów – w ramach oswajania czytelników z „normalnym” komiksem. Udało mu się dobrze wykorzystać to, co przed nim osiągnęli inni internetowi twórcy, jak au czy koko. Udowodnił nie tylko, że na polskim webkomiksie można zarobić, ale przede wszystkim to, że dużą grupę mitycznych „ludzi spoza” można sobą na poważnie zainteresować, nie posiadając przy tym potężnej machiny promocyjnej.

Dlatego właśnie uważam Dema za komiksiarza 2010 roku. Nie przesiaduje po warszawskich knajpach, nie wymienia uprzejmości z wydawcami, nie przejmuje się tym, co piszą o nim na branżowych portalach (jeśli w ogóle), ale najzwyczajniej w świecie ostro pracuje nad tym, żeby przyciągnąć do siebie jak najwięcej odbiorców. Nawet, jeśli mają być nimi biurwy z ministerstwa transportu.

---------------------------------------------------------
EDIT: jak przewidywałem, tekst wygenerował całkiem porządnego flejma, (łącznie 81 komentarzy) za co wszystkim uczestnikom dziękuję. Niestety, padł on ofiarą drapieżnego socialnetworkingu, przez co jego gros odbył się na moim profilu FB. Nic jednak straconego, ciekawych całości zapraszam tutaj.

Oprócz tego, w całą akcję wkręcił się też Piotrek Nowacki, który umieścił na swoim blogasku komiksowy komentarz.