wtorek, 15 listopada 2011

Pierwszy gong, czyli drugi oddech skrajnej prawicy

Nacjonaliści i neofaszyści wierzą w silne państwo. W jego represyjny i wykluczający aparat, który będzie rządził i dzielił, oczyszczając naród z niepożądanych elementów. Nie jest to miła wizja, jednak opiera się na łatwych do przewidzenia zasadach. W ostatni piątek całej Polsce objawił się znacznie groźniejszy przeciwnik, który w odróżnieniu od panów w brunatnych koszulach, nie zamierza trzymać się reguł.

Mądre telewizyjne głowy, próbując zrzucić winę za listopadowe zamieszki na blokadę, kreują przedziwną wizję schröedingerowskiej przemocy. Przemocy, która bez wpływu z zewnątrz, na przykład kontrmanifestacji, jest nieokreślona, w zasadzie nieważna. W ten sposób zdają się mówić – gdyby nie blokada, faszyzujące kibolskie bojówki nie istniałyby, a wszyscy uczestnicy marszu byliby, zgodnie z oficjalnym wizerunkiem, grzecznymi patriotami. Kreując ten obraz nie tylko zniekształcają rzeczywistość, ale i negują istnienie jak najbardziej prawdziwego i niebezpiecznego zjawiska.

Zjawiska, w którym nieważna jest idea budowania państwa. Tu bowiem liczy się sama przemoc. Chaotyczna, skierowana nie tylko przeciwko mniejszościom, ale i porządkowi jako takiemu, Systemowi. To nie jest anarchia, która wierzy, że represyjne państwo można zastąpić więziami obywatelskimi. To sama przemoc, po której nie ma nic. Krótkowzroczna agresja. To społeczny chaos, który atakuje wszystko, co stoi mu na drodze. Chaos, którego nie są w stanie zatrzymać ani kontrolować żadni garniturowi oficjele. Pokazał to ostatni piątek.

Chętnych na harce były naprawdę tysiące… Jak wychodziliśmy z daleka w stówkę, to ruszało na nas pięć stówek… naszych, myśląc, że my to antifa. I tak kilka razy… „Blokada”, heh…blokada, którą każdy chce dopaść…

Stare podziały zmieniły swoje znaczenie. Bojówki skrajnego prawa i lewa działały do niedawna na innych zasadach. Nie miały siły politycznej, walczyły w zamkniętych kręgach, organizując akcje najczęściej przeciwko sobie. I choć zakres ich działań znacznie różnił się od siebie – brunatni bili czarnych, lewaków, gejów, żydów, wegetarian i antyfaszystów, zaś antyfaszyści bili brunatnych – stanowili pewien wspólny margines. Oddaleni od głównego dyskursu politycznego działali raczej na lokalnych polach.

11 listopada objawiła się jednak trzecia grupa, do tego wspierająca skrajną prawicę. To historyczny dzień, w którym po raz pierwszy stadionowi bandyci zjednoczyli się na skalę krajową. Pokazali, że są w stanie stworzyć ogólnopolską organizację gotową do regularnej wojny z całym światem, który nie odpowiada ich prostej ideologii. Na naszych oczach rośnie prawdziwe niebezpieczeństwo wspierane przez polityków.

Wszyscy bez ciśnienia, obok siebie. Ramie w ramie, a nie był to najgrzeczniejszy odłam wspomnianych ekip. Jak dawno temu obserwowałem wspólną walkę hool’s z Serbii przeciwko pedałom to twierdziłem, że jest to u nas niemożliwe. Niemożliwe nie istnieje.

W ciągu dekady powstała świetnie zorganizowana grupa, przez lata szkoląca się w otwartej walce z policją i państwem. Niedawno posiadła też siłę polityczną, jaką ofiarowali jej konserwatywni politycy i publicyści. Dla tej grupy skończył się czas życia w podziemiu. Z tak silnymi narzędziami może przystąpić do zmiany rzeczywistości na swoją modłę.

Skończył się również czas jednolitych mundurów i pieśni przeciw pieśniom. Bojówki jakie Europa widziała w latach trzydziestych odchodzą w niepamięć. Mamy do czynienia z czymś, o czym pisał Ballard w „Królestwo nadchodzi”. Płynną, ogólnokrajową masą, w której niemal nie sposób odróżnić od siebie zwykłych bandytów i politycznych przywódców.

Społeczeństwo ucieka w przeciwne narożniki. W jednym z nich stanął właśnie zawodnik, którego konserwatywni politycy trenowali i karmili przez lata. Ma za sobą pierwszą walkę na dużej arenie i sporą chrapkę na tytuł mistrza.

11 listopada zabrzmiał gong, którego echo słyszeć będziemy długo.

czwartek, 21 lipca 2011

Umarł Potter, niech żyje Potter!

Dla wielu przygoda z Potterem skończyła się w 2007 roku wraz z publikacją ostatniej części przygód małego czarodzieja. Dla mnie skończyła się ona w zeszły piątek, wraz z premierą ósmego filmu. „Insygnia śmierci 2” okazały się być dużo lepsze niż się spodziewałem. Wydaje mi się, że od „Komnaty Tajemnic” żadna z części nie zrobiła na mnie tak pozytywnego wrażenia. Wychodząc uradowany z kina, wymachując plastikową różdżką, którą nabyliśmy w kiosku z okazji premiery, zacząłem się zastanawiać czemu moja przygoda z niegdyś-małym-a-teraz-już-całkiem-dużym czarodziejem opierała się wyłącznie na ekranizacjach. Wszyscy dookoła mnie popadali w Potteromanię. Czytali książki o nim, ekscytowali się nadchodzącymi ekranizacjami. A ja nie. Moja mama przyniosła mi kiedyś pierwszą książkę do domu. Wytłumaczyła, że hit, że dzieciaki czytają i są zachwycone. Zacząłem czytać, ledwo zmęczyłem połowę książki i odstawiłem ją na półkę, aby nigdy do tego nie wrócić. Nigdy nie zastanawiałem się czemu tak postąpiłem, miałem jakieś 13 lat, więc argument „to jest głupie” był dla mnie w pełny satysfakcjonujący. A to dziwne, bo przecież uwielbiam historie fantastyczne. Zaczytywałem się przecież we „Władcy Pierścieni” i uwielbiałem przeróżne baśnie. Co poszło nie tak? Wydaje mi się, że właśnie J.R.R. Tolkien może być temu winny. Kiedy przeczytałem jego dzieło, które docelowo skierowane było do nieco starszego czytelnika było mi ciężko przestawić się ponownie na powieść pisaną dla dzieci. Nie ukrywajmy, Potter dorastał z książki na książę i ostatecznie można traktować go jako dorosłą powieść, ale „Kamień filozoficzny” był magiczną bajeczką, z radującymi się dzieciaczkami, magicznymi sowami i zwariowanymi czarami. Będąc dzieckiem chciałem szybko dorosnąć, kiedy już dorosłem, znalazłem pracę i wyprowadziłem się z domu staram się swoje wewnętrzne dziecko trzymać jak najbliżej. Obecnie nie mam najmniejszego problemu z czytaniem historii dla dzieci. Zaledwie miesiąc temu ponownie przeczytałem „Hobbita”, który jest – spójrzmy prawdzie w oczy – książką dla dzieciaków pełną gębą.
Nie wiem czy kiedyś sięgnę po książki J.K. Rowling. Nie sądzę, by wątki poboczne i rozbudowane historie bohaterów były w stanie przekonać mnie do ponownego przeżycia tej historii. Historii, którą nieźle znam już z ośmiu filmów.
Myślę, że gdyby ekranizacje ni doszły do skutku, a pani Rowling dopiero teraz rozpoczęła by publikować swoją serię to zatraciłbym się w tej historii kompletnie. Potteromania mnie ominęła i jeśli mam być szczery, trochę żałuję.

wtorek, 10 maja 2011

Na kij nam papier?

Kiedy przeczytałem ziniolową recenzję Hałabały, moją twarz oszpecił grymas zawodu. Po Maćku Pałce, amatorze i animatorze polskiego podziemia komiksowego spodziewałem się nieco głębszej analizy niż to, co zaprezentował w swoim, skądinąd sympatycznym, wpisie.

Być może był to młyn dnia codziennego albo świszczący odgłos przelatujących dedlajnów – niemniej, coś przeszkodziło mu zauważyć, że nie trzyma w ręku zina, ale jego ironicznego pogrobowca. A ten przecież wcale nie ukrywa swojej prawdziwej natury - poczynając od wstępu, który jasno i prosto wykłada, że Hałabała nie jest kolejnym ziniaczem, ale raczej hołdem dla produkcji ery ksero, po zabawnie naiwny (ale szczery!) manifest sprzed paru lat, napisany przez nastoletniego wtedy kolegę redaktora. Każdy jego element, łącznie z okładką, krzyczy: no weź, my tak dla jaj.

Maciej niby zdaje sobie z tego sprawę, ale pod koniec tekstu zdradza, że wciąż żyje w rzeczywistości, w której ziny mają jakąkolwiek przyszłość. Jego tęskne tony z tego i innych tekstów przypominają niedawne zaśpiewy miłośników zeszytówek. Pomstuje on na bezideowość zinów i brak nowych tytułów, nie zdając sobie najwyraźniej sprawy, że te już nigdy nie wrócą. I to nie ideowe, ale ziny w ogóle. Przynajmniej nie w formie w jakiej je znamy. Oto dlaczego:

- papier stał się ekskluzywnym nośnikiem, którego użycie przysparza o wiele więcej kłopotu niż wklejenie obrazka w wordpressowy silnik.

- papier jest mniej efektywny w przekazie. W czasach nie tak rozwiniętej blogosfery, twittosfery i fejsbukosfery ziny były najszybszym sposobem artystowskiej komunikacji ze środowiskiem. Jak jest dzisiaj, wszyscy widzą.

- konwenty, festiwale i zebrania w domach kultury już dawno przestały być jedynymi miejscami, w których odbywa się życie środowiska.

- papier jest wybrednym medium i nie daje takiej możliwości eksperymentu jak komiks cyfrowy. Wystarczy spojrzeć tutaj albo tutaj.

- po ostatnie – w sieci, tak samo jak w kolportowanym z plecaka ziniaczu, nie ma drapieżnej cenzury. Chyba, że żyjemy w Kanadzie.

Nie pozostaje nam więc nic innego jak wstać znad zakurzonego nagrobka wmurowanego w komiksowe powązki, otrzeć oczy i powiedzieć: zin umarł, zin nie żyje stary. Po drugiej stronie nie jest wcale tak źle, tu też świeci słońce i od czasu do czasu niebo przecinają klucze nostalgicznych postzinowych inicjatyw.

***


Wpis wywołał srogą reakcję, dużo mocniejszą niż się spodziewałem i jestem w stanie zrozumieć (to naprawdę aż tak serious business?). W odpowiedzi miałem napisać mniej-więcej to, na co uwagę zwrócił Mariusz Zawadzki, czyli o niezrozumieniu na płaszczyźnie pojęć. Użyłem paru skrótów, które mogły zostać opacznie zrozumiane, jak stało się to m.in. z przymiotnikiem "ekskluzywny". Daniel Gizicki odebrał go inaczej niż chciałem, co prawdopodobnie popchnęło go do wysnucia wniosku, że negatywnie wartościuję ziny. Chyba, że emocjonalna reakcja wynikła z tego, że zwyczajnie go sobą wkurwiam. Co jest całkiem możliwe.

Zgadzam się z Mariuszem - rozróżnienie między zinem a magazynem skleiłem zbyt szybko, na doraźne potrzeby dyskusji. Tak to jednak jest, kiedy próbuje się stawiać wyraźny płot na gruncie grząskim i niepewnym.

Jako zin rozumiem klasyczny fanzin, ze wszystkimi jego cechami i funkcjami. Jako magazyn rozumiem te publikacje, które ukazują się dzisiaj - Kolektyw, Biceps, Karton. Tytuły, które prezentowaną formą wydania i zawartością zbliżają się mocno do tego, do czego przyzwyczaił nas standard półek empikowych - skonstruowane tak, aby dotrzeć do możliwie dużej liczby czytelników.

Postaram się podejść do sedna sprawy jeszcze raz.
Poprzez śmierć zinów (fanzinów) nie rozumiem, jak myśli Maciej Pałka, upadku zainteresowania tą formą (choć i z tym mamy do czynienia), ale koniec jej sensowności z powodu powstania lepszej alternatywy. Bo co takiego zin w klasycznym rozumieniu oferuje, czego zaoferować nie może mi sieć? Jutro z rana idę do punktu ksero, coby zrealizować swój postzinowy projekcik, dlatego postaram się odpowiedzieć na to z pozycji autora:

- kontakt z innymi fanami?

- możliwość swobodnych eksperymentów?

- zwykła realizacja twórcza?

- zaspokojenie potrzeby atencyjności?

Każdy, kto widział na oczy dzisiejszą sieć wie, że zin jest tylko słabą namiastką mozliwości, jakie daje internet. Schemat publikacji uległ zmianie. Przykładem niech będzie ekipa Kolektywu i publikujący się na Komiksowej Warszawie chłopaki z KOPS. Wszystko zaczyna się właśnie od sieci, która, notabene, również uczy pokory twórczej (każdemu polecam przyjęcie na klatę paru tuzinów ostrych komentarzy). Potem dopiero następuje publikacja papierowa, już w tytułach, które z niegdysiejszymi fanzinami nie mają zbyt wiele wspólnego.

Polem do radosnej i błyskawicznej publikacji stał się internet, po nim dopiero następują papierowe wydawnictwa, których status jest z tego powodu już nieco inny niż jeszcze parę lat temu.

W takim razie dlaczego to robię? Czemu siedzę po nocy nad składem i dymam rano, żeby zdążyć z drukiem? A w imię zabawy formą tego typu publikacji. W imię małego hołdu ideowym zinom z epoki DIY. W imię jajcarskiej niby-rewolucji (patrz zawartość, do zapoznania się na KW).

To, co ma dziś sens w klasycznych, hardkorowych zinach to przestarzała forma, do której można odwołać się w ten czy inny sposób, jak robią to twórcy z Hałabały.

czwartek, 5 maja 2011

Syn marnotrawny powraca do Śródziemia.

Peter Jackson rozpoczął pracę nad ekranizacją „Hobbita”. Zdjęcia ruszyły już na poważnie, czego wynikiem jest pierwszy materiał z planu. Reżyser pokazuje w nim Bag End. Niby nic nowego, ale muszę przyznać, że oglądając ten filmik – wzruszyłem się. Uderzył we mnie z nostalgiczną siłą. Patrząc na okrągłe zielone drzwi z mosiężną klamką dokładnie na środku, zacząłem wspominać stare czasy. Czasy bez domowego internetu.
Pamiętam, że niedaleko domku moich dziadków, gdzie spędzałem wakacje stała kafejka internetowa. Z bratem chodziliśmy tam codziennie (chyba codziennie, aż tak dobrze nie pamiętam) i przesiadywaliśmy na wyszukiwarkach, przegrzebując sieć w poszukiwaniu wiadomości o ekranizacji „Władcy Pierścieni” (Tak, nie szukaliśmy porno. Czasy na porno przyszły później, wraz z domowym komputerem zaopatrzonym w modem. Razem z tymi czasami przyszły też gigantyczne rachunki za telefon). To były wakacje w które zostałem też w świat wykreowany przez J.R.R. Tolkiena wprowadzony, więc miałem trzy miesiące pełne elfów, niziołków i Śródziemia. Czytanie ksiażek wieczorami, a rano wyszukiwanie zdjęć aktorów w kostiumach Hobbitów i drukowanie ich na kawiarenkowym sprzęcie za jakieś grosze. Mój pierwszy hajp. Hajp trochę bardziej uzasadniony niż te obecne. Wcześniej musieliśmy zadowalać się zdjęciami z gazet, czy trzema fotkami, które zamieszczono gdzieś na fanowskiej stronie. Nie byliśmy zalewani fotosami i przeciekami z planu do tego stopnia, że można się porzygać. Jedno zdjęcie owłosionej stopy hobbita robiło więcej niż obecne 14 zdjęć Thora dzierżącego młot.
Problem z mieszkaniem w niewielkim miasteczku ma swoje zalety. Spokój, cisza i dużo pól, łąk i lasów po których można się przechadzać. Wszystko to trafia szlag, kiedy chcesz obejrzeć film zaraz po premierze. To były czasy, kiedy marzyło nam się, aby Polska miała premiery równo z USA. A żeby tego było mało, to w moim miasteczku, owe premiery następowały jeszcze później (wydaje mi się, że niedługo mają grać Titanica). Ale od czego są mamy (a moja pracowała w szkole), więc pociągnęło się kilka sznurków, pogadało z dyrektorką i nauczycielkami i bam! Wycieczka do Warszawy z główną atrakcją – pokazem „Drużyny Pierścienia” zorganizowana. Ach, co to były za czasy! Dwie godziny autokarem pełnym rozkrzyczanych dzieci, tylko po to aby obejrzeć film. Film, który moim zdaniem ani trochę się nie zestarzał. Mówię to na ciepło po ponownym obejrzeniu całej trylogii (ok, została nam jeszcze ostatnia godzina „Powrotu Króla”, bo zapracowanymi ludźmi jesteśmy). Kończę również ponowne czytanie „Hobbita” i tym samym jeszcze bardziej nakręcam się na kolejny powrót Petera Jacksona do Śródziemia. Po obejrzeniu tych krótkich 10 minut z planu – wróciła do mnie cała skrywana gdzieś w środku miłość do fantasy. Z tą tylko poprawką, że tym razem, nie będę musiał wydawać masy pieniędzy na magazyny i książeczki, które przybliżą mi tajniki nadchodzącej ekranizacji.
Boję się tylko, że producenci „Hobbita” pójdą w ślady „Piratów z Karaibów”. Skoro byłem w stanie wydać 50 zł, aby posiadać w swojej kolekcji LEGO figurkę Jacka Sparrowa, to ile pieniędzy wydam, aby mieć Bag End?

piątek, 28 stycznia 2011

Nie wszystko gra.

Polskie środowisko komiksowe charakteryzuje się tym, że podczas wszelkich podsumowań nie sposób uniknąć koleżeńskiego poklepywania po plecach. To oczywiście naturalne, że, wyciągnąwszy rękę w tym ciasnym pokoiku oznaczonym tabliczką „polski komiks”, nie sposób nie trafić w plery kogoś znajomego. Co jasne, fakt bliskich relacji nie wpływa jakkolwiek na stanowione werdykty (choć niekiedy prowadzi do ich wstrzymania, ze strachu przed sprawieniem przykrości), czasem jednak, chcąc nie chcąc, kończy się zabawnymi podejrzeniami o tworzenie karteli wydawniczych czy tajnych grup kontrolujących rynek.

Jak często absurdalne i głupie nie byłyby te skojarzenia, muszę stwierdzić, że fakt przebywania w tak hermetycznym otoczeniu generuje pewien rzeczywisty problem. Siedząc w samym środku komiksowej kipieli, pośród gąszczu pleców, nie sposób czasem dojrzeć i docenić tego, co odbywa się poza nim. Tym właśnie sposobem w większości (poza krótkimi tekstami Pałki i Sienickiego) oficjalnych podsumowań 2010 roku zabrakło poważnej wzmianki o jednym z najciekawszych twórców naszego poletka.
Mowa tu o Jakubie Dębskim, szerzej znanym w sieci jako Dem, zaś najszerzej, choć czasem zupełnie anonimowo, jako autor absurdalnych komiksów „duże ilości naraz psów”. Pod szyldem tego właśnie projektu Kuba dokonał w 2010 roku czegoś, co dla większej części komiksowego towarzystwa wydaje się być niemal niewykonalnym. W ciągu niespełna roku zdołał zainteresować sobą tysiące ludzi, których na co dzień nie interesują produkcje pokroju Blankets czy Trzech Cieni. Co więcej, nakłonił część z tej potężnej gromady do wydania pieniędzy na papierową wersję jego komiksów. I to nie byle jaką – pierwszy zeszyt sprzedał się w liczbie, w której drukowane są popularne publikacje Kultury Gniewu, zaś drugi, wychodzący na dniach, cieszy się nie mniejszym powodzeniem. Oprócz tego, sprzedaje też swoje koszulki i przymierza się (eskpertymentalnie) do wprowadzenia do oferty sklepu jednego ze środowiskowych magazynów – w ramach oswajania czytelników z „normalnym” komiksem. Udało mu się dobrze wykorzystać to, co przed nim osiągnęli inni internetowi twórcy, jak au czy koko. Udowodnił nie tylko, że na polskim webkomiksie można zarobić, ale przede wszystkim to, że dużą grupę mitycznych „ludzi spoza” można sobą na poważnie zainteresować, nie posiadając przy tym potężnej machiny promocyjnej.

Dlatego właśnie uważam Dema za komiksiarza 2010 roku. Nie przesiaduje po warszawskich knajpach, nie wymienia uprzejmości z wydawcami, nie przejmuje się tym, co piszą o nim na branżowych portalach (jeśli w ogóle), ale najzwyczajniej w świecie ostro pracuje nad tym, żeby przyciągnąć do siebie jak najwięcej odbiorców. Nawet, jeśli mają być nimi biurwy z ministerstwa transportu.

---------------------------------------------------------
EDIT: jak przewidywałem, tekst wygenerował całkiem porządnego flejma, (łącznie 81 komentarzy) za co wszystkim uczestnikom dziękuję. Niestety, padł on ofiarą drapieżnego socialnetworkingu, przez co jego gros odbył się na moim profilu FB. Nic jednak straconego, ciekawych całości zapraszam tutaj.

Oprócz tego, w całą akcję wkręcił się też Piotrek Nowacki, który umieścił na swoim blogasku komiksowy komentarz.

wtorek, 25 stycznia 2011

Rok 2010 naprawdę był tak zły?

Rok 2010. Rok kryzysu. Wszystko się wali. Takie podobno chodziły słuchy. Dla mnie miniony rok był naprawdę udany. Co sylwester powtarzasz sobie, że wreszcie zmienisz coś w swoim życiu i nagle niespodziewanie dotrzymujesz danego sobie słowa. Ale tak patrząc dogłębniej - rozbijmy go na kategorie:
"The Movie": początkowo planowałem tylko trzy sezony, ale nie wytrzymałem bez tych postaci nawet roku. Czwarty sezon wrócił, ale pracy nawaliło tyle, że postanowiłem się powyręczać znajomościami. No i udało się też wbić do Stopklatki, co sprawiło, że mogłem podjąć ryzykowną decyzję porzucenia stałej, ciepłej posadki w firmie, która dostarczała mi weny na wieczne twitterowe narzekanie i wyprowadzić się na drugi koniec kraju. Doskonała decyzja i póki co jej nie żałuje. Czekały na mnie zlecenia, Stopklatka i cała masa innych rzeczy - w tym albumowe "TheMovie", które planuje od kilku lat. Powstały już trzy wersje początku, liczę, że rok 2011 pozwoli mi wreszcie opowiedzieć tę historię. Długo nie byłem pewny czy przedłużę "TheMovie" o piąty sezon. Niedawno jednak udało mi się znaleźć doskonałe rozwiązanie, aby seria trwała dalej, ale w nieco innej formie niż dotychczas. Nie chcę jeszcze wchodzić w szczegóły, bo projekt jest wciąż w dość wczesnej fazie rozwoju.
"Robociki" seria, którą razem z Demem stworzyliśmy by tłuc ludzi na portalu bitwy.com, a potem jakoś tak przeszła do okazjonalnych szortów. W tym roku wznowiliśmy ich działalność głównie dzięki "Braku zrozumienia dla realizmu". Dzięki temu roboty powróciły w nowym "Kolektywie" i świątecznym specjalu na Kolorowych. Obecnie siedzę nad kolejną ich przygodą do ósmego "Kolektywu". Co dalej, to się okaże.
"Scientia Occulta": to trochę taki projekt roku. Miało być skromnie, a wyszło z pompą. Po skończeniu 3. sezonu "TheMovie" chciałem odpocząć i zacząć osobny paskowiec w innym klimacie. Wymyśliłem historię, narysowałem pasek i się ze wstydu schowałem, bo moja kreska do poważniejszych tematów zupełnie nie podchodzi. Zrobiłem to, co każdy by zrobił na moim miejscu - "przekonałem" Łukasza Okólskiego by to rysował. Zapieprzaliśmy solidnie, ale komiks udało nam się skończyć. W sprzedaży powinien być na Komiksowej Warszawie.
"Kolektyw": nasze dziecko rośnie i chowa się dobrze. Ma elegancki grzbiet i lepsze komiksy w środku. Jestem strasznie zadowolony ze strony, w którą magazyn zmierza. Nie będę ukrywał, że z moich serii również jestem zadowolony. To "Recours" i "Drużyna A.K", która zostanie przechrzczona na "Rycerz Janek przedstawia" i skupiać będzie różne szorty osadzone w uniwersum znanym z historii z Rycerzem.
Podkasting: "Schwing" się rozrósł. Dużo bardziej niż spodziewałem się tego, kiedy po pijaku namawiałem Konrada do nagrania pierwszego odcinka. Postanowiłem odejść po 100-tnym odcinku, ponieważ zaczynała mnie nużyć zabawa w radio. Mieliśmy lepszą organizację, lepszy dźwięk i systematyczność, ale drażniło mnie to, że nie mogę przeklinać i mówić bardziej kontrowersyjnych rzeczy. Nie musiałem ich mówić, ale brakowało mi tej psychicznej swobody, że w każdej chwili mogę. Brakowało mi tego luzu, który towarzyszył nam na początku. Tak właśnie narodziła się "Spuścizna". Chciałem gadać z kumplami na przeróżne tematy, bez obaw, że ktoś wyżej da mi po łapach, jeśli przemycę do wypowiedzi malutką "kurwę". Cały czas dorzucamy kolejne pomysły na urozmaicenie podcastu, więc myślę, że zanim dojdziemy do 10 odcinka formuła "Spuścizny" powinna być już porządnie opracowana. Póki co motamy się z kwestiami technicznymi i organizacyjnymi, ale to przecież zabawa, więc nie ma się co spinać, prawda?
Imprezy: Było ich dużo. To był dla mnie naprawdę imprezowy rok. Postanowiłem nie opuszczać komiksowych spotkań i jeśli dobrze liczę, to jedynie Leszka w tym roku nie zaliczyłem. O każdej z nich da się powiedzieć coś miłego:
- Ligatura: Bawiłem się doskonale, mimo przeziębienia (które skutecznie odeszło kiedy zacząłem popijać Tabcin piwem). Udało mi się nawet poznać moją dziewczynę.
- Wąsata premiera: Śledziu, Kolektyw i Marek Lachowicz. Wszyscy zapuściliśmy wąsy i bawiliśmy się przednio. Zaskoczenie wieczoru to darmowy egzemplarz "Osiedla Swoboda" (w życiu bym się nie spodziewał, że narysowanie jednego, malutkiego pinupu zapewni mi egzemplarz "autorski"), czyli bonusowa kasa w kieszeni do przepicia. Co też zrobiłem.
- FKW: Cudowna impreza, przynajmniej dla mnie. Cała masa znajomych twarzy i bar z alkoholem pod ręką. Największe zakupy w moim życiu. Do domu przywiozłem chyba 11kg komiksów i odciski na dłoniach od noszenia torby.
- Bydgoszcz: kameralny wieczór z tańczącym KaeReLem i naprawdę niesamowitym hostelem. Tanio i na wysokim poziomie. Cztero-gwiazdkowy hotel w którym nocowałem na wyjeżdzie służbowym nie był tak przytulny.
- BFK: striptiz, komiksy i plaża. Czego chcieć więcej od wyjazdu nad morze?
- MFK: jak zawsze klasa. Wielkie wydarzenie, duża impreza i kupa zabawy. Gdybym tylko nie rozchorował się na samo after-party. Ale wspominam bardzo miło!
Rok temu pisałbym te słowa w mieszkaniu rodziców, zapewne o godzinie 22, bo trzeba będzie szykować się do snu. Obecnie jest godzina 3:13, mieszkanie rodziców jest prawie 600 km stąd, a ja jutro wstanę pewnie po 12 i zacznę poprawiać ten tekst. Usiądę wygodnie, podrapię się po brodzie, łyknę herbaty i z uśmiechem spojrzę na 2011 rok. Rok w którym dostanę w łapki mój pierwszy gruby twardo-okładkowy album. Rok w którym po raz kolejny zabiorę się za "Festiwal Filmowy". Rok, który jeśli Wszechświat pozwoli, będzie przynajmniej w połowie tak dobry, jak poprzedni.
Czego sobie i wam życzę.
Chyba, że wasz rok 2010 ssał.
Wtedy nie.

---------------------------------------------------------
tekst napisany na potrzeby portalu kolorowezeszyty.pl

środa, 19 stycznia 2011

Co nas smuci, co nas podnieca.

Skłamałbym potwornie, gdybym powiedział, że tworzenie magazynu komiksowego nie jest świetną przygodą. Obecność w zespole redakcyjnym daje możliwość produkowania wyjątkowego przekazu; razem dobieramy komiksy, które potem, w postaci smukłego tomiku, trafiają na półki i stoliki nocne tych, z którymi nigdy nie zamieniliśmy ani słowa. Godzą się oni (ba, nawet za to płacą) na nasz grupowy monolog – odbicie naszego gustu, naszych zapatrywań na to, co wartościowe i fajne. Wreszcie, Kolektyw, pomimo skromnego nakładu, daje niewielkie poczucie spełnienia – oto moja praca została uwieczniona. Nie zginie gdzieś za zakrętem internetu, albo, przy pierwszym padzie serwera, ugrzęźnie na czyimś twardym dysku. Jest zaraz obok, na półce, w szufladzie, tak samo rzeczywista jak szafka, w której stoi.


Nie tylko to, jednak, kazało nam w dniach konwentów ciągnąć ze sobą ciężkie paczki wypchane zeszytami. Przy pracy nad kolejnymi numerami poznawaliśmy coraz więcej fantastycznych ludzi, dzięki którym, tak tak, poznawaliśmy ich jeszcze i jeszcze. Bo magazyn to nie sam fetysz.


Pamiętam jak trzy i pół roku temu dumnie rozsadziliśmy się na MFKowej giełdzie. Odrobinę w rogu, na sali, w której odbywały się małe konkursy. Czuliśmy się jak u siebie. Kurtki tuzina osób leżały rozwalone za krzesłami, przy samym stoliku siedziała spora wiara, z czego tylko jedna osoba sprzedawała komiksy. Reszta podpisywała egzemplarze i gadała, drugie tyle po prostu stało. Wszystko to czyniło atmosferę swojskiej rozpierduchy – okruchy kanapek leciały na zeszyty, a kupujący musieli przedzierać się przez tłumek autorów i znajomych, żeby móc w ogóle coś zobaczyć. Fakt, momentami irytowaliśmy się, że część potencjalnych czytelników może w ogóle nie dotrzeć do stoiska, jednak po chwili wszyscy machali na to ręką. O to przecież chodziło w konwencie – spotkać się ze znajomymi, pogadać przy bułce z serem, podpisać się na Kolektywach paru osób, ba, czasem nawet takich, których w ogóle się nie znało! Tak było jeszcze do zeszłego roku, kiedy, po małej depresji czwartego numeru, piąty wszedł na salony. Uzbrojony w nową formę, inny wygląd i oczywiście – szpanerski grzbiet. Wszyscy byliśmy dumni.


Oto właśnie, na kolejnym MFK, przyszło mi stanąć na stoisku Timofa – mojego nadwydawcy.
Zza szpaleru albumów i zeszytów rozłożonych po ladzie, patrzyłem na dwa przeciwległe stoliki zajmowane przez moich znajomych – Dema i Japonfana. W milczeniu oglądałem, jak wokół nich gromadziło się identyczne zbiegowisko, jak te, które, jeszcze nie tak dawno zbierało się wokół mnie. Zbiegowisko, na które przy profesjonalnym stoisku nie było miejsca.


Wtedy właśnie dotarło do mnie, jak duża zmiana dokonała się przez ostatni rok. Kolektyw przestał być zinem. Został magazynem pełną gębą, z ISSNem, kodem kreskowym i legalną działalnością. Co więcej, stał się magazynem docenianym w środowisku, również przez ludzi, którzy wcześniej patrzyli na nas z lekką drwiną. Ma ładny grzbiet, stylową okładkę, fajne logo, niezgorszy zestaw komiksów w środku, sprzedawany jest na dużym, często odwiedzanym stoisku. Elegancko, legalnie. Przez to jednak uleciał gdzieś czar siermiężnej, naiwnej partyzantki. Czyste hobby zmieniło gdzieś po drodze swój kształt. Jasne, wciąż przynosi masę, masę radochy, ale już w odrobinę inny sposób.


Jestem dumny z tego, co udało nam się przez ten czas osiągnąć. Rzeczy, jak wszystko wokół, podlegają zmianie. I nawet jeśli stają się lepsze, większe, bardziej doceniane, gdzieś poza tym wszystkim, zostaje lekki smutek.