wtorek, 22 grudnia 2009

Christmas Special II, czyli...


Co potrafi zepsuć święta? Nie mam oczywiście na myśli tego zwyczajnego, chwilowego zepsucia, ale permanentnie tkwiącą z tyłu głowy szpilkę, która zniekształca widzenie świata na tyle, że mimo białego śniegu i wszechobecnych kolęd chodzę naburmuszony. Gdy poszukałem pamięcią odrobinę wstecz, zauważyłem, że każdemu okresowi przedświątecznemu towarzyszył mi nieprzyjemny, mały wnerw. Taki nieduży gość, który non stop, przy większym stężeniu świątecznej radochy w powietrzu, uporczywie poprawiał głębokość nakłucia wyżej wspomnianej igły. Przyczyna wnerwu okazała się leżeć nie tak znowu daleko – w okresie koszulek z system of a down, produkowania kiepskich opowiadań i posiadania zaszczytnej pozycji klasowego zjeba – w czasie młodzieńczego, gimnazjalnego buntu.
Wtedy to, wiedziony słusznym i sprawiedliwym gniewem, psioczyłem pod nosem na Konsumpcjonistyczną Hucpę, w jaką zmieniły się Święta Bożego Narodzenia. Jak wiele idei i przyzwyczajeń z tamtego okresu, także i to wyryło się w mojej głowie kapitalikami. Podobne marudzenie słyszę od niemałej liczby osób, choć nie wiem czy wszyscy świadomi są gimnazjalnego rodowodu swoich narzekań. Oczywiście, można irytować się na to, że religijny obrządek, będący dla niektórych okazją do zadumy i spotkań z rodziną jest cyniczne wykorzystywany przez wielkie korporacje, jednak czy aby na pewno to one narzucają nam taki obraz świąt? Czy przypadkiem nie odpowiadają już tylko na nasze oczekiwania?
Jestem dziwką dla wszelkich rytuałów. Nie w znaczeniu religijnym ( od pewnego czasu niewiele mam z nimi wspólnego) ale w tym prostszym, społecznym. Na przykład koncert metalowy albo sylwester na miejskim placu – wspaniałe, masowe wydarzenia. Ta energia tłumu złączonego we wspólny oddech, te światła, wybuchy, euforia!... Tak, jestem emocjonalnym tandeciarzem. Dlatego nie lubię, gdy ktoś mi w tym słodkim tandeciarstwie przeszkadza się zatopić. Cały przedświąteczny ruch, napędzany przez wszystkich, od wielkich koncernów po osiedlowe sklepiki, wydawał mi się przez długi czas tandeciarstwem złym, bo kompletnie pustym i cynicznym. I to jest dokładnie clue mojego niegdysiejszego świątecznego wnerwu – przekształcenie fajnego wydarzenia w sklepową wydmuszkę.
Wracając jednak do tradycji – ostatnio natknąłem się na następujący demotywator. Z początku wydawał mi się kompletnie naturalnym spostrzeżeniem. Ot, jakiś intelektualny gimbus sportretował wspólne wspomnienia ludzi dorastających w latach dziewięćdziesiątych, naszą tożsamość...  Tak jest, nasze wspomnienia zamknięte już nie między kartami popękanego albumu, ale w kolorowych pudełkach i butelkach, kadrach z fotostory w Bravo. Od pewnego czasu język wspólny pokoleń jest budowany w takiej samej mierze na podstawie ważnych wydarzeń, jak i marek handlowych. Spostrzeżenie może i banalne, ale naprowadziło mnie do pewnego wniosku. O nim już za sekundę, poruszę jeszcze jedną rzecz.
Jak wiemy, kościół katolicki, przeprowadzając ekspansję na słowiańskie tereny, święta pogańskie podmieniał swoimi, ustanowionymi w tych samych terminach. Dokładnie ten sam los spotkał obchodzone niegdyś obrzędy zmiany czasu zimowego na letni, przejścia z nocy do dnia – radosne święto, które odbywało się, jakże by inaczej, 24 grudnia, w przeddzień owej zmiany – przesilenia zimowego. Na tym mniej-więcej polega tradycja wynaleziona – na zamierzonym wytwarzaniu zwyczajów i treści, którym przypisuje się odwieczność i „tradycyjność”. Żeby spojrzeć jeszcze bliżej – mamy wizerunek mikołaja stworzony w latach trzydziestych przez CocaColę, dziś uważany przez niektórych za symbol iście tradycyjny. Wszystko to prowadzi do dosyć prostego wniosku – święta wcale się nie psują. Już nie. One powoli przekształcają się w kompletnie nową treść, zawierającą czerwonych mikołajów, renifery, masę prezentów i Johna Mclane'a. Świat reklamy i popkultury obecnie już nie tyle tworzy, ile powiela stworzony parę dekad wcześniej schemat. I tak w zasadzie, to czemu nie? Ten bardziej świecki model, polegający głównie na wymianie prezentów, spotkań z rodziną i udziału w stworzonych na potrzeby okresu świątecznego wydarzeniach (świąteczne filmy, komiksy) chyba naprawdę mi odpowiada. Zresztą, patrząc prawdzie w oczy – czy cokolwiek, co zawiera w sobie Johna Mclane'a może być kiepskie?
I mimo, iż powyższe wynurzenia mogą wydać się banalne, dzięki nim wreszcie mogę się w pełni zrelaksować. Wyciągnąć swobodnie nogi, zapuścić płytę z metalowymi przeróbkami kolęd, a następnie przyjąć całym sobą reklamy z cocacolowymi tirami i opowieść wigilijną 3D w kinie. I zamiast boczyć się na nowe, w spokoju popatrzeć jak nadchodzi. Czego Wam wszystkim w te święta życzę.

sobota, 19 grudnia 2009

Christmas Special


Nie będę ukrywał. Zawsze lubiłem i nadal lubię zimę. Miła odmiana po miesiącach pełnych błota i deszczu. Śnieg wygląda ładnie. Jest czyściutki i skutecznie zakrywa to całe gówno leżące na ulicach. Oczywiście zima ma do siebie to, że lubi nas zaskoczyć. W tym roku również przyszła niespodziewanie i zarzuciła śnieżycą, kiedy ubrałem trampki i lekką kurtkę. Każdy też musi przyliczyć obowiązkową zimową wyjebkę. Ja mogę ją już odhaczyć z listy. Kiedy tak leżałem przed biurem z twarzą w lodowato zimnej zaspie przypomniało mi się co tak naprawdę lubię w zimie.
W zimie lubię siedzieć w domu.
Z głośników wydobywają się radosne świąteczne kawałki, za oknem mróz, a ja trzymam stopy na gorącym kaloryferze. Moi rodzice zawsze starali się wpoić mi, że święta to czas, kiedy nie wolno się niczym przejmować. Przyjąłem to do wiadomości i zacząłem podświadomie traktować ten czas jako doskonałą wymówkę by mieć na wszystko wyjebane.
Tegoroczny sezon przedświąteczny trwa już pełną gębą. Właściwie od października, bo wtedy to na jeden dzień postanowił do nas zawitać śnieg. Niektórzy sprzedawcy uznali wówczas, że skoro biały puch przykrył kilka samochodów to najwyższy czas, aby rozwiesić lampki. Rozpoczął się coroczny świąteczny taniec. Chwilę później poleciało “Last Christmas” i wyjechała ciężarówka Coca-Coli. Przynajmniej tak słyszałem, bo sam unikam telewizji jak ognia. W ciągu ostatnich dwóch lat odpaliłem telewizor dosłownie dwa razy. Na trzy low-kicki Pudzianowskiego i na “Kevina samego w domu” podczas zeszłych świąt. Co roku puszcza go polsat, a ja co roku narzekam, że ramówka nie zmienia się od dobrych 20 lat. Rok temu zatrzymałem się na chwilę i zacząłem się zastanawiać kiedy ostatnio widziałem ten film. Włączyłem. Bawiłem się świetnie. Skoro puszczają go ponownie, to wnioskuję, że wciąż zbiera sporą widownię. Jest to świetny film dla dzieciaków, więc zapewne co roku ma sporo nowej widowni. No i jestem pewien, że co roku znajdzie się kilku takich jeleni jak ja, którzy postanowią obejrzeć film, który chociaż na chwilę pozwoli im cofnąć się myślami do prostszych czasów. W tym roku jednak nie wybieram się na spotkanie z młodym McCallisterem. Co za dużo to niezdrowo, a nie chcę aby ten film zbrzydł mi tak jak “Baśka” Wilków. W tym roku będę mógł skupić swoją uwagę na innym wigilijnym hiciorze. “Witaj święty mikołaju” zdaje się być rozsądnym wyborem. I brzmi jak powrót do dzieciństwa, którego naprawdę ostatnio potrzebuję. Zaczynają mnie przytłaczać te wszystkie zmiany dookoła mnie. Śluby, przeprowadzki, dzieci. Przedwczoraj w pracy oglądałem nagranie z jasełek w których występował syn kolegi. Najpierw poczułem się strasznie staro, a potem przypomniałem sobie jak lata temu sam występowałem w takim przedstawieniu. To był wielki szoł. Dwa występy w ciągu jednego dnia. A ja byłem gwiazdą. No dobra, gwiazdą nie byłem. Grałem pastuszka, ale nie byle jakiego pastuszka. “Pastuszek #1” tak było w scenariuszu. Miałem nawet scenę śpiewaną. Za pierwszym razem. Przed drugim występem reżyserka poprosiła mnie bym po prostu nucił. Moje pięć minut sławy.
Dlatego właśnie postanowiłem niedzielę spędzić w łóżku. Grube skarpety i gorące kakao pod ciepłą pierzyną. Zamówiłem sobie nawet na tę okazję świąteczne filmy na dvd, aby wprawiły mnie w radosny nastrój. Niestety paczka nie dojechała, więc zmuszony byłem opracować sobie plan B. Skarpety, kakao i trylogia “Powrót do przyszłości” Zemeckisa. Nie jest to świąteczny film, wiem. Dlatego na wieczór wrzucę do odtwarzacza “Szklaną Pułapkę” i ład znów zapanuje we wszechświecie.

piątek, 24 lipca 2009

O tegorocznych blockbusterach. So far.


Sezon na efektowne blockbustery rozpoczał się na dobre. Co drugi film goszczący u nas obecnie w kinach to przepełniona efektami specjalnymi sieczka. Z jednej strony źle, bo przeważnie są to filmy, cóż niezbyt dobre. Z drugiej strony jednak – czy może być coś lepszego w wakacje niż traktujący widza jak kompletnego idiotę film o cholernie wielkich robotach?

Niestety tegoroczny sezon wakacyjny nie zaczął się najlepiej. Sczególnie jeśli bierzemy pod uwagę rok poprzedni, który zaserwował nam takie smakowite ciastka jak “Indiana Jones”, “Mroczny Rycerz” czy “Iron Man”.
W tym roku na pierwszy ogień poszedł “Wolverine”. Wszyscy wiemy jak źle się to skończyło. Lata oczekiwania, a przyszło nam obejrzeć film ze scenariuszem pisanym przez 5-latka. Film według którego twórców jedynym sposobem na pokazanie, że główny bohater nie jest zadowolony z obecnej sytuacji to rozłożenie rąk i krzyczenie w niebo. Mówiąc szczerze, to właśnie zrobiłem kiedy seans się skończył.
Do tej pory też milczałem odnośnie starcia z finałowym wrogiem – Deadpoolem. Po prostu nie byłem w stanie. Jako wielki fan Wade'a Wilsona (a moja miłość powiększa wraz z każdym nowym zeszytem) czułem się jakby Gavin Hood przerzucił najlepszą postać z uniwersum Marvela przez biurko i zgwałcił ją analnie na moich oczach. Ciągle nie mogę się zdecydować co było gorsze – filmowy Deadpool, czy słynny w niektórych kręgach filmik ze śrubokrętem, którego linka tutaj nie przytoczę.
I niech mi ktoś odpowie czemu szpony Logana wyglądają gorzej niż w produkcji sprzed 9 lat? Pojąć tego nie mogę.

Agonię przerwał “Star Trek” w wersji JJ Abramsa – kolesia od przeciętnego “Lost” (nie zrozumcie mnie źle, to początkowo był dobry serial – dopiero ostatnie sezony pokazały, że jednak od samego początku zaplanowany był on jako serial bardzo kiepski).
Nigdy nie byłem fanem Star Trek. Ani oryginalej serii, ani wersji z Kapitanem Pickardem (która to częściej leciała w telewizji podczas mojej młodości). Jednak kiedy zobaczyłem pierwszy zwiastun do odświezonej wersji mój wewnętrzny nerd zaczął piszczeć z podniecenia. Aby go zaspokoić i uciszyć obejrzałem parę odcinków serialu (wersja oryginalna z Kirkiem. William Shatner stał się od tamtej pory moim nowym Davidem Hasselhoffem) oraz kilka losowo wybranych filmów z całej masy Star Trekowych kinówek. Niektóre były złe (“Star Trek:The Motion Picture”), niektóre tylko trochę lepsze (“Gniew Khana”), a niektóre były naprawdę niezłymi filmami SF (“Pierwszy Kontakt”, “Pokolenia”). Jednak nic co obejrzałem w zaciszu kina domowego nie było w stanie przygotować mnie na to co dostałem dzięki magii kina. Potrzebowałem porządnego filmu SF wypełnionego efektami specjalnymi – dostałem rewelacyjnie zrobiony film SF, który na dodatek nie był straszliwie głupi. Oczywiście, jeśli zaczniemy się nad nim głębiej zastanawiać to wyłapie się całkiem sporo czarnych dziur w scenariuszu. Ale po co? Nowy “Star Trek” dostarcza doskonałej rozrywki od samego początku, aż do napisów końcowych. Czysty nerd-gazm. Ginęli nawet kolesie w czerwonym. Jeśli ktoś zapyta o sequel to ja mówię – yes please.
Jednak z tymi sequalami radziłbym się mimo wszystko nie zapędzać. Można się sparzyć. Jak na nowym Terminatorze.

Zabrał się za niego McG, który bardziej znany jest z TV, gdzie robi całkiem niezłe seriale – między innymi mój ulubiony “Supernatural”. W kinie, cóż nie jest najlepiej. Znany jest jako gość od nowych “Aniołków Charlie'go”, które oprócz zgrabnych aktorek nie miały kompletnie nic. “Terminator: Ocalenie” kontynuuje kiepską linię tego reżysera. Wszyscy oczekiwali mrocznej wizji przyszłości, którą widzieliśmy podczas future-forwardów w pierwszych filmach, a dostaliśmy bezsensowne bieganie za dnia, Christiana “Szczękościsk” Bale'a, który nie wnosi nic do fabuły i całkiem sympatyczną historię Marcusa (Sam Worthington), która skrywa wielką tajemnicę. Oczywiście tajemnica zostaje nam wyłożona w zwiastunie, a jeśli ktoś nie ogląda zwiastunów to z pewnością wywnioskuje ją z pierwszych minut filmu. Całości nie ratuje nawet kilku sekundowy występ Arnolda. A raczej “Arnolda”, bo mamy do czynienia z ciałem Rolanda Kickingera z serialu “Son of the Beach” na którego komputerowo nałożono buźkę Gubernatora. Jednym słowem, nie da się tego oglądać. Za jasno, nie trzyma się kupy, kiepskie rozwiązania fabularne i nikt nie przenosi się w czasie. Hasło na plakacie głosi “początek końca”. Myślę, że dla tej serii to już jest koniec.

Na początek wakacji zostały nam “Transformers”. Tak, zajebiście wielkie roboty bijące się pięściami po mechanicznych twarzach. Rzecz, której nie da się spierdolić.
A jednak Michael Bay dokonał cudu i to spieprzył. Ten film powinien być prosty do zrealizowania. Trzeba wymyślić jakąś fabułę, która daje pretekst, aby roboty się tłukły. Tutaj zamiast robotów dostaliśmy rodzinne problemy Shia LeBoufa (który, tak swoją drogą, byłby całkiem niezłym Yorykiem w ekranizacji “Y: The Last Man”). Bo oczywiście wszyscy po to poszliśmy do kina. Chcieliśmy zobaczyć jak matka płacze, jak syn jedzie do collegu, jak Shia nie potrafi wyznać Megan Fox miłości oraz jak matka zjada ciasteczka z ganją (super śmieszna scena, prawie ze śmiechu wyszedłem z kina). Kogo tam by obchodził Optimus Prime, kiedy możemy dostać super slapstickową komedię rodem z seriali familijnych Disneya. Tylko dubbingu brakowało.
Między nami mówiąc jednak – sceny z robotami też zostały zniszczone. Dostajemy całą masę nowych robotów, żeby zachęcić widza. Mamy więc robo-kobiety (nie pamiętam ich fachowych nazw. Mój mózg jest już i tak przeładowany zbędnymi informacjami), które pojawiają się na 30 sekund na początku filmu, by w połowie zginąć od jednego uderzenia. Mamy też dwóch bliźniaków, którzy wywoływali salwy śmiechu na sali, potwierdzając, że ludzie są idiotami skoro bawią ich takie rzeczy. Te postacie były wprowadzone do filmu tylko po to, aby w ważnym momencie zacząć przepychanki i odkryć przypadkowo miejsce przechowywania ważnego dla fabuły artefaktu. Fantastyczny sposób na zmarnowanie milionów dolarów, które poszły na efekty specjalne.
Wiedzieliście, że metal się starzeje? Nie mówię o rdzewieniu i takich tam. Mówię o starym robocie, którego przywrócono do życia w tym filmie. Kiedy myślę o jednym z pierwszych transformerów, to widzę robota mało zaawansowanego technicznie. Najwyraźniej kiedy Roboty są stare to wykształca im się długa metalowa broda, do dłoni wpada długa metalowa laska i zaczynają chodzić jak Pan Magoo.
Cała masa nowych postaci, a i tak w filmie główne skrzypce grają Megatron, Bumblebee i Optimus Prime. Ten ostatni jest jednak najjaśniejszą gwiazdą filmu. Awansował z dobrego obrońcy na agresywnego wojownika. Czasami mam wrażenie, że aż za bardzo. Bo czy pozytywny bohater powinien rozrywać gołymi metalowymi rękoma głowę przeciwnika krzycząc “Dawaj mi swoją twarz!”?
Strach pomyśleć co będzie w części trzeciej, która już została zapowiedziana.

W tegorocznym sezonie blockbusterów zostali jeszcze “G.I. Joe”. Na ten film jednak się nie nastawiam (w przeciwieństwie do Janka, który dzisiaj z samego rana oznajmił mi telefonicznie, że plakaty są tak zajebiste, że musi to jak najszybciej zobaczyć). W porównianiu z poprzednimi filmami, których zwiastuny były naprawdę małymi dziełami sztuki – zwiastun “GI Joe” prezentuje się naprawdę fatalnie. Chociaż, kto wie? Może w tym właśnie jest nadzieja? Może będzie to film, który zaskoczy nas wszystkich swoją oryginalnością i wciągającą, inteligentną fabułą?
Przekonam się o tym za jakiś czas – kiedy film wyjdzie już na DVD i będzie można obejrzeć go sobie w zaciszu kina domowego. Póki co, mam dość wysokobudżetowych produkcyjniaków.
Robię sobie od nich przerwę.

Zaraz po nowym filmie o Potterze.

niedziela, 24 maja 2009

Jak stałem się rowerowym terrorystą.


Co roku, wraz z nastaniem ciepłego sezonu, wzbiera we mnie pierwotna chęć by przerwać trwający całe miesiące Cykl Regeneracyjny*, wyjść na zewnątrz i czerpać garściami z darów wiosennej aury. Bowiem wbrew pozorom, jestem jednym z tych wyjątkowych ludzi, którzy dwuklasują komiksiarza z człowiekiem dbającym o chyżość swojego ciała. W miesiące zimowe realizuję się na basenie i okazyjnie na dojo... no ale ileż można? Jest słońce i ciepłe powietrze – trzeba wykorzystać. Niestety, nie mam z kim grać w kosza czy siatkę, a głupie dzieciaki z podwórka naskarżyły na mnie rodzicom, kiedy próbowałem włączyć się do ich gry.

Wybór padł więc na sport jednoosobowy – rower.

Powiem szczerze, że już oczami wyobraźni widziałem siebie pedałującego z gracją po leśnych ścieżkach. Jednak, gdy tylko wyjechałem swoją maszyną ze sklepu**, coś się zmieniło...

Z jednej strony wiedziałem, że to tylko... no, rower. Dekadę wcześniej podbijałem na podobnym parki i sąsiednie podwórka. Teraz jednak, gdy trochę podrosłem i okazało się, że całe miasto stoi przede mną otworem... poczułem, że zostałem uwolniony z ograniczeń, jakie narzucała na mnie metropolia. Wcześniej, sposób, w jakim poruszałem się po stolicy, zdeterminowany był trasami komunikacji publicznej. Kierunek i czas uzależnione były od sztywnych rozkładów autobusów, tramwajów i metra. Dzięki rowerowi... uwolniłem się z ograniczeń przestrzeni miejskiej. Serio. I wierzcie lub nie, ale poczucie takiej małej niezależności to cholernie przyjemne uczucie. Dodatkowo, mocy dodaje przeświadczenie, że jedyne, od czego zależą moje możliwości komunikacyjne, to ja sam. Siła nóg i płuc. Nic więcej. Żaden korek, tłum na przejściu czy spóźniony autobus. Miasto jest moje. Stałem się panem chodników (tych mniej uczęszczanych) i księciem ulic (tych mniej ruchliwych).

Oczywiście, oprócz zmiany perspektywy, z jakiej patrzyłem na miasto, zmienił się też sposób w jaki postrzegałem rower. Wcześniej kojarzył mi się z geriatryczną rekreacją – ot, do pojeżdżenia po lesie, ew. jako ćwiczenie kondycji w drodze na uczelnię. Teraz wiem, że przede wszystkim jest to alternatywny, a przy tym najtańszy i jeden z najszybszych środków transportu miejskiego.

Cóż, najwyraźniej jestem prostym chłopcem i taka zmiana perspektywy zrobiła na mnie wrażenie.

Podniecony nowymi horyzontami zacząłem symultanicznie przeglądać sieć pod wiadomym kątem. Po chwili klikania natrafiłem przypadkiem na zjawisko, o którym słyszałem już wcześniej – ostre koło. Zanim zacząłem jeździć, pomysł na sztywne połączenie pedałów z kołem (czyli wyeliminowanie tzw. wolnego biegu) wydawał mi się durny i pozerski. Teraz jednak, kiedy zrozumiałem na czym polega Potęga pokonywania miasta na jednośladzie, oczy mi się zaszkliły...

sami zobaczcie.
(swoją drogą, w pewnym momencie, główny bohater filmiku doskonale charakteryzuje intencje moje i pozostałych warszawiaków)

Moją pierwszą reakcją, tuż po opadnięciu wzwodu, było: Jezusie, to jest esencja roweru! Bez zbędnych wspomagaczy i balastu. Czysty przewodnik między siłą fizyczną a ruchem. No i dodatkowo, jeżdżąc na ostrym jest się kimś. Członkiem alternatywnej społeczności, która za nic ma obowiązujące przepisy i kaprysy kierowców, która pogardliwym wzrokiem spogląda znad swych kierownic na karne rzesze szarych ludzi, którzy codziennie, z bezsensownymi celami wtłoczonymi w ich słabe głowy... nie, zaraz. Ciągle piszę o rowerach?

Po chwili ochłonąłem i dotarło do mnie, że ostre koło nie jest takie do końca fajne. Dodatkowo, perspektywy zezłomowania własnych kolan i zakończenia linii hamowania jako ozdoba czyjejś karoserii zrobiły swoje.
Póki co, naprawdę sporo radochy daje mi mój (trochę już przerobiony - czuję, że to jedna z tych niekończących się inwestycji) rower crossowy.

Okej, teoria teorią, ale praktyka niekiedy wygląda zdecydowanie mniej różowo.

Jeżdżąc na rowerze czuję się jak członek niezbyt lubianej grupy społecznej. Pal sześć przechodniów spacerujących po zwykłym chodniku, którzy nie zauważyli nadjeżdżającego rowerzysty.

Co innego ludzie, którzy z niewyjaśnionych przyczyn upodobali sobie czerwień ścieżki rowerowej. Nie mam pojęcia co w niej takiego jest, ale cholernie często widuję obrazek, na którym wszyscy pieszy, zamiast chodnikiem, idą właśnie ścieżką. Mimo, że tamten jest szerszy i zupełnie pusty. Jest ktoś, kto mógłby mi to wyjaśnić?

Dodatkowo, poza paroma wyżej wspomnianymi trasami (które często przecinają jedną ulicę w poprzek po 5 razy, kończą się w kretyńskich miejscach i ewidentnie wyrysowane były przez kogoś z ciężko uszkodzonym błędnikiem) w tym mieście absolutnie nic nie pomaga w jeździe. Na ulicy, zamiast wydzielonego pasu, każdemu przysługuje zderzak kierowcy jadącego z tyłu. Albo z przodu. Zależnie od temperamentu jazdy. Na chodniku zaś czekają urocze ozdobniki w postaci starych bab z siatami zajmujących pół szerokości ścieżki, głupich pind z pieskami i upośledzonych rodziców patrzących radośnie jak ich pociechy pakują się prosto pod koła. Co więcej, większość mieszkańców ewidentnie nie znosi rowerzystów. Kierowcy i pieszy, starzy i młodzi. Pełna równość. Bo to niebezpieczne. Lekkomyślne, chamskie. Z resztą, wszyscy powinni jeździć samochodami. To jest dopiero postawa godna odpowiedzialnego obywatela.

Czarę goryczy przelała sytuacja, która ostatnio mi się przydarzyła.

Zajechałem rowerem do położonego niedaleko mnie supermarketu. Na zewnątrz nie było oczywiście żadnych stojaków. Kiedyś istniały, ale ktoś je pewnie skroił na złom. Nie zastałem nawet słupa czy znaku drogowego. Czegokolwiek. Po wejściu do sklepu (z rowerem pod pachą) zapytałem się uprzejmie jednej z kasjerek czy nie zerknęłaby na mój pojazd w czasie, gdy będę załatwiał niewielkie zakupy. Odparła, że kierownik nie zgadza się na wprowadzanie rowerów. Poszedłem zatem do wyżej wzmiankowanego. Ten stwierdził, że nic nie poradzi, dura lex sed lex, i że generalnie to już mój problem. Od tamtego czasu jeżdżę na zakupy gdzie indziej.

Niestety, strzelenie focha na sklep nie dało takiej satysfakcji jakiej oczekiwałem. Poczułem chęć zemsty pełnej i odpowiednio spektakularnej. Postanowiłem, w imieniu własnym jak i innych rowerzystów, wyjść z małą terrorystyczną inicjatywą... i tutaj miała być puenta tekstu w postaci odpowiedniej propagandy i strony do tejże.

Póki co, sesja trzyma mnie w uścisku uniemożliwiającym podobne zabawy. Bele zaś powiedział, że ukręci mi jaja, jeśli do dzisiaj na blogu nie pojawi się żadna notka. A ja całkiem lubię swojej jaja. Tak więc, niestety, pełnia sprawiedliwości dokona się w terminie późniejszym, gdy tylko ochłonę po sprawach uczelnianych. Nie regulujcie odbiorników.



* Okej, siedzenie przed fukung.net

** Legion Serwis. Polecam wszystkim zainteresowanym. Dobra obsługa i do tego zlokalizowany jest bezpośrednio na ścieżce rowerowej prowadzącej do puszczy kampinoskiej.

czwartek, 7 maja 2009

O superherosach i ich ciasnych rajtuzach.


Myślę, że większość pisanych przeze mnie tekstów zaczyna się tak samo. Przeważnie od “dawno nie pisałem...” oraz lamerskim tłumaczeniem się. Tym razem jednak rozpocznę od “Ostatnio byłem w kinie na...”.

A na “Wolverine” byłem. I co by złego nie mówić o tym filmie (a dużo złego jest do powiedzenia) to bawiłem się świetnie. Zaważył na tym fakt, że jestem wielkim fanem filmowych mutantów. Nigdy nie przepadałem za publikowaną przez TM-Semic wersją komiksową czy serialem animowanym emitowanym swego czasu na Fox Kids. Po prostu nie przemówiły do mnie ich plastikowe, kolorowe kostiumy w których paradowali w dzień po mieście (ostatnio zauważyłem, że zwykli ludzie nosili tam normalne ubrania, więc nie wiem czemu nikt na tych pojebańców nie zwracał uwagi). W wersjach filmowych ich fatałaszki są bardziej subtelne i nie rzucają się tak w oczy. Nawet jeśli X-Men po części nawiązuje do mniejszości homoseksualnych, to przecież nie każdy gej nosi wielki różowy kapelusz.

“Originowy” Wolverine jest nieco inny niż ten, którego znamy z Singerowo-Rattnerowej trylogii. Po pierwsze nie ma swojej klasycznej fryzury, którą zastąpiły zwykłe dłuższe włosy. Fatalny błąd, bo ta fryzura była moim zdaniem częścią Logana. Zmiana jej to trochę jak urżnięcie uszu Batmanowi. Takich rzeczy się nie robi. Po drugie – Logan jest tu młody i niestety jest jeszcze miętusem. Mam nadzieję, że ten problem rozwiążą w drugiej części (bowiem pierwszy film się dobrze sprzedał i prace nad sequelem już ruszyły) i ktoś wytłumaczy Wolverine'owi, że jeśli masz zajebiste adamantowe szpony to ich używasz do ciachania niezliczonej ilości wrogów. Proste.
Teraz internet rozsadzają złe recenzje i fatalne opinie o tym filmie, jednak nie przypominam sobie, aby równie głośno było podczas premiery filmu “Spirit” Franka Millera. Filmu, który był zdecydowanie gorszy od przygód Rosomaka. Frank, który pomagał przy realizacji “Sin City” - jednej z najlepszych ekranizacji komiksowych w historii – najwyraźniej bacznie obserwował pracę Roberta Rodrigueza na planie. Niestety niczego się z tych obserwacji nie nauczył, więc jego film wygląda niesamowicie sztucznie i drętwo. Pomijam już naprawdę beznadziejny scenariusz. Jednak gniewnych krucjat nie było. Nikt nie wołał o pomstę i nikt nie poszedł wzorem filmowego Wolverine'a i nie rozłożył rąk krzycząc ku niebu.

Nie ma się co dziwić, bo zanim na scenę wkroczył “Mroczny Rycerz” Nolana, na ustach fanów był tylko jeden film - “przewspaniałych” “300”. Filmidło o bijących się w slow motion półnagich kolesiach pod wodzą Gerarda Butlera. Gerard swoją drogą był nawet przez niektórych fanów typowany jako pewny kandydat na Oscara. Nie twierdzę, że nie jest z niego kawał utalentowanego skurwiela. Jest aktualnie chyba jednym z najbardziej wszechstronnych aktorów. Widziałem go w dramatach, komediach sensacyjnych i romantycznych. Cholera, gość nawet zaśpiewał jako “Upiór w Operze”, ale Oscar za Leonidasa? Ta rola wymagała od niego noszenia majtek i wypowiadania kwestii krzykiem.
Film ma jednak wielki fanbase (to w końcu najbardziej dochodowa ekranizacja komiksowa w tym kraju), więc aby pogrążyć się jeszcze bardziej pochwalę “Strażników”. “Strażnicy” byli rewelacyjnym komiksem i tak samo dobry wyszedł z tego film. Swoją drogą zwróciliście uwagę na sceny erotyczne w obu filmach Zacka Snydera? Napewno. Facet nie jest zbyt twórczy jeśli o to chodzi. Niebieskie światło, lekkie slo-mo i praktycznie te same pozycje. Lena Headley i Malin Akerman przyciągają oko, ale wypadało by zmienić od czasu do czasu ustawienie kamery. Są powody dla których kręci się tyle filmów porno. Po prostu nikt nie chce oglądać drugi raz tego samego.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ekranizacja “Strażników” mimo iż była bardzo wierna (czasami tak wierna, że aż przynudzała) nie była idealna. Tak, są zmiany. Tak, Ozymandiasz wyglądał jak wysoka cipka. Tak, nie pokazali wszystkiego. Poczekajmy na wersję reżyserską i wtedy będziemy się kłócić. Na dłuższych “Strażników” czekam równie niecierpliwie co na rozszerzoną edycję “The Incredible Hulk”, bo nowy Hulk był dokłanie tym czego wymagałem od tego filmu – dużo Nortona, mało zielonego Muppeta. A wersja reżyserska ma mieć jeszcze więcej Nortona. Rzekomo jakieś 90 minut więcej.

A Hulk sprowadza nas z powrotem do głównego tematu – do Wolverine'a. Mimo iż dobrze bawiłem się na filmie pana od “W pustyni i w puszczy” to jednak ciągle rozmyślam co ja na jego miejscu zrobiłbym inaczej, gdybym miał okazję. Do głowy przychodzi mi jedna z ostatnich kreskówek ze stajni Marvela - “Hulk vs Wolverine”. Wyobraźcie sobie ją w wersji fabularnej. Brutalne starcie tych dwóch postaci z Hugh Jackmanem po jednej stronie i Edwardem Nortonem po drugiej. W dodatku, żeby zajebistość rozsadziła salę kinową – w roli drugoplanowej Ryan Reynolds jako Deadpool. Komiksowy, nie ten Barakko-podobny misz-masz, którego wykręcili na potrzeby filmu.
Nie wiem jak wy, ale ja bym się chyba dał pociąć za coś takiego. W grę wchodzą jednak wyłącznie Adamantowe szpony. Trzeba się trochę cenić.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Co jest nie tak z dzisiejszą młodzieżą?

Długo rozważałem jak rozpocząć ten tekst. Postanowiłem uderzyć wprost. Widziałem wczoraj pełnometrażową wersję serialu “Hannah Montana”. Z doświadczenia wiem, że prędzej czy później musiało się to wydarzyć, gdyż tak skonstruowany jest wszechświat. Wolałem mieć to za sobą już teraz, niż gdyby miał mnie ten film wziąć z zaskoczenia w nieokreślonej przyszłości.

Tak to działa. Zupełnym zbiegiem okoliczności przed premierą trzeciej odsłony popularnego młodzieżowego “High School Musical” wpadły mi w łapska dwie pierwsze części. Pech sprawił też, że nie miałem nic lepszego do roboty, więc je obejrzałem. Dałem się też skusić na kinowy seansik “trójki”. Przekonał mnie zwiastun. Ta piękna scena, kiedy przerywają mecz, aby Zac mógł pośpiewać sobie ze swoją dziewczyną. Tak pięknie idiotyczne, że mnie urzekło. Cała seria jest taka, więc bawiłem się przednio.

Oczywiście na “High School Musical” świat się nie kończy i Disney musiał iść za ciosem robiąc “Camp Rock”. A ja akurat podczas jego telewizyjnej premiery nocowałem na Jankowej kanapie. Usłyszeliśmy zew disney'owskiego musicalu, więc musieliśmy na niego odpowiedzieć. Co ciekawe, tytuł był cholernie mylący, bo produkcja z rockiem nie miała wiele wspólnego. Przez cały film gitara mignęła w trzech scenach, z czego w dwóch była używana. Byli za to Jonas Brothers, o których istnieniu nie miałem pojęcia dopóki później ktoś mi nie napomknął, że oni są teraz super na czasie. Wtedy uświadomiłem sobie, że chyba nie trzymam ręki na pulsie. Z jednej strony to dobrze, bo jak to wielokrotnie powtarzałem – dzisiejsza młodzież to idioci. Z drugiej strony nie chciałem skończyć jak ludzie (nie będę pokazywał palcami), którzy nie wiedzą tak podstawowych rzeczy jak to, że Hannah Montana zanim uderzyła w kina była serialem telewizyjnym (dude, seriously. Come on).

Aby nie zostawać daleko w tyle postanowiłem też przyjrzeć się największemu hitowi ostatnich miesięcy - pierwszej części sagi "Zmierzch". Słyszałem o tym jak tylko pojawiła się wiadomość o ekranizacji, gdyż w powietrzu rozległ się pisk nastoletnich fanek. By przekonać się co to dokładnie jest postanowiłem obejrzeć. Zaprosiłem koleżankę do towarzystwa, aby powstrzymała mnie przed zjedzeniem własnej twarzy i abym mógł potem zwalić winę na nią i rozpowiadać ludziom, że obejrzenie tego nie było moim pomysłem. Skoro film ten odniósł taki oszałamiający sukces jest pewne, że z dziejszą młodzieżą jest coś bardzo nie halo. Z autorką oryginału chyba jeszcze bardziej. Wampiry, które w świetle słonecznym zaczynają błyszczeć niczym diament? Może i jestem wychowany w czasach kiedy były to mroczne istoty, jednak jakkolwiek na te ze "Zmierzchu" nie spojrzeć - to wciaż jest kurewsko głupie. Cokolwiek ta kobieta bierze, powinna przestać, bo najwyraźniej jej szkodzi. Film był najgorszym ścierwem jakie widziałem od czasu "Disaster Movie", które swoją drogą też zarobiło na siebie, co wyraźnie pokazuje nam z jakim rodzajem kretynów mamy dziś do czynienia.

Wrócę jednak do początku tekstu, czyli do Hannah Montana. To jeden z tych filmów o którego istnieniu dowiedziałem się, kiedy internet zalała fala plakatów. Lekkie zaskoczenie, bo o istnieniu tego serialu i jego fenomenie wiedziałem od dawna. Nie urodziłem się przecież wczoraj. Nawet widziałem kilka odcinków w telewizji i o dziwo nie była to aż tak fatalna produkcja jak się spodziewałem (a do takich zdążył mnie już przyzwyczaić Disney). Cierpiała jednak na tę samą wadę co wszystkie inne produkcyjniaki fabularne ze studia Myszy Miki – dziecięcy aktorzy. Czy im nie dają jakiegoś aktorskiego przeszkolenia? Wszyscy zdają się grać, jakby uczyli się fachu od Goofy'ego i spółki. Dzieciaki sprawiają wrażenie wyrwanych z animacji, co w rezultacje daje naprawdę drażniący efekt. Mimo to do kina poszedłem. Czy się zawiodłem? Cieżko powiedzieć. Kinowa Hannah była chyba dokładnie tym czego można było oczekiwać po pełnometrażowej wersji serialu o dziewczynie, która za dnia jest normalną uczennicą, a wieczorami super gwiazdą pop. Wiadomo, że w końcu będzie musiała zdecydować, które życie jest dla niej ważniejsze. Znając Disney'owskie wartości – od początku wiemy jak się to skończy. Wszyscy będą radośni, a problemy rozwiążą się szybko i naiwnie. Mili ludzie się cieszą, źli się nawracają, a bardzo źli dostają nauczkę. Na koniec wszyscy zaśpiewają piosenkę. Proste jak pierdolenie. Jednak przyznam się bez większego bicia, że jak nie lubię produkcji familijnych, tak na tej bawiłem się naprawdę nieźle. Prawdopodobnie się starzeję i staję się bardziej wyrozumiały.

Boję się, że kiedyś, gdy wpadnę do sklepu w stanie lekko wskazującym to wyjdę z niego niosąc w torebce jakąś cześć “High School Musical” czy “Camp Rock”. Pozostaje mi mieć jedynie nadzieję, że będzie to “Hannah Montana. The Movie”. Nie dlatego, że był to najlepszy z wymienionych wcześniej filmów. Po prostu Miley Cyrus mimo swojego wieku ma już naprawdę zajebiście długie nogi. A na nie zawsze miło jest popatrzeć.