Sezon na efektowne blockbustery rozpoczał się na dobre. Co drugi film goszczący u nas obecnie w kinach to przepełniona efektami specjalnymi sieczka. Z jednej strony źle, bo przeważnie są to filmy, cóż niezbyt dobre. Z drugiej strony jednak – czy może być coś lepszego w wakacje niż traktujący widza jak kompletnego idiotę film o cholernie wielkich robotach?
Niestety tegoroczny sezon wakacyjny nie zaczął się najlepiej. Sczególnie jeśli bierzemy pod uwagę rok poprzedni, który zaserwował nam takie smakowite ciastka jak “Indiana Jones”, “Mroczny Rycerz” czy “Iron Man”.
W tym roku na pierwszy ogień poszedł “Wolverine”. Wszyscy wiemy jak źle się to skończyło. Lata oczekiwania, a przyszło nam obejrzeć film ze scenariuszem pisanym przez 5-latka. Film według którego twórców jedynym sposobem na pokazanie, że główny bohater nie jest zadowolony z obecnej sytuacji to rozłożenie rąk i krzyczenie w niebo. Mówiąc szczerze, to właśnie zrobiłem kiedy seans się skończył.
Do tej pory też milczałem odnośnie starcia z finałowym wrogiem – Deadpoolem. Po prostu nie byłem w stanie. Jako wielki fan Wade'a Wilsona (a moja miłość powiększa wraz z każdym nowym zeszytem) czułem się jakby Gavin Hood przerzucił najlepszą postać z uniwersum Marvela przez biurko i zgwałcił ją analnie na moich oczach. Ciągle nie mogę się zdecydować co było gorsze – filmowy Deadpool, czy słynny w niektórych kręgach filmik ze śrubokrętem, którego linka tutaj nie przytoczę.
I niech mi ktoś odpowie czemu szpony Logana wyglądają gorzej niż w produkcji sprzed 9 lat? Pojąć tego nie mogę.
Agonię przerwał “Star Trek” w wersji JJ Abramsa – kolesia od przeciętnego “Lost” (nie zrozumcie mnie źle, to początkowo był dobry serial – dopiero ostatnie sezony pokazały, że jednak od samego początku zaplanowany był on jako serial bardzo kiepski).
Nigdy nie byłem fanem Star Trek. Ani oryginalej serii, ani wersji z Kapitanem Pickardem (która to częściej leciała w telewizji podczas mojej młodości). Jednak kiedy zobaczyłem pierwszy zwiastun do odświezonej wersji mój wewnętrzny nerd zaczął piszczeć z podniecenia. Aby go zaspokoić i uciszyć obejrzałem parę odcinków serialu (wersja oryginalna z Kirkiem. William Shatner stał się od tamtej pory moim nowym Davidem Hasselhoffem) oraz kilka losowo wybranych filmów z całej masy Star Trekowych kinówek. Niektóre były złe (“Star Trek:The Motion Picture”), niektóre tylko trochę lepsze (“Gniew Khana”), a niektóre były naprawdę niezłymi filmami SF (“Pierwszy Kontakt”, “Pokolenia”). Jednak nic co obejrzałem w zaciszu kina domowego nie było w stanie przygotować mnie na to co dostałem dzięki magii kina. Potrzebowałem porządnego filmu SF wypełnionego efektami specjalnymi – dostałem rewelacyjnie zrobiony film SF, który na dodatek nie był straszliwie głupi. Oczywiście, jeśli zaczniemy się nad nim głębiej zastanawiać to wyłapie się całkiem sporo czarnych dziur w scenariuszu. Ale po co? Nowy “Star Trek” dostarcza doskonałej rozrywki od samego początku, aż do napisów końcowych. Czysty nerd-gazm. Ginęli nawet kolesie w czerwonym. Jeśli ktoś zapyta o sequel to ja mówię – yes please.
Jednak z tymi sequalami radziłbym się mimo wszystko nie zapędzać. Można się sparzyć. Jak na nowym Terminatorze.
Zabrał się za niego McG, który bardziej znany jest z TV, gdzie robi całkiem niezłe seriale – między innymi mój ulubiony “Supernatural”. W kinie, cóż nie jest najlepiej. Znany jest jako gość od nowych “Aniołków Charlie'go”, które oprócz zgrabnych aktorek nie miały kompletnie nic. “Terminator: Ocalenie” kontynuuje kiepską linię tego reżysera. Wszyscy oczekiwali mrocznej wizji przyszłości, którą widzieliśmy podczas future-forwardów w pierwszych filmach, a dostaliśmy bezsensowne bieganie za dnia, Christiana “Szczękościsk” Bale'a, który nie wnosi nic do fabuły i całkiem sympatyczną historię Marcusa (Sam Worthington), która skrywa wielką tajemnicę. Oczywiście tajemnica zostaje nam wyłożona w zwiastunie, a jeśli ktoś nie ogląda zwiastunów to z pewnością wywnioskuje ją z pierwszych minut filmu. Całości nie ratuje nawet kilku sekundowy występ Arnolda. A raczej “Arnolda”, bo mamy do czynienia z ciałem Rolanda Kickingera z serialu “Son of the Beach” na którego komputerowo nałożono buźkę Gubernatora. Jednym słowem, nie da się tego oglądać. Za jasno, nie trzyma się kupy, kiepskie rozwiązania fabularne i nikt nie przenosi się w czasie. Hasło na plakacie głosi “początek końca”. Myślę, że dla tej serii to już jest koniec.
Na początek wakacji zostały nam “Transformers”. Tak, zajebiście wielkie roboty bijące się pięściami po mechanicznych twarzach. Rzecz, której nie da się spierdolić.
A jednak Michael Bay dokonał cudu i to spieprzył. Ten film powinien być prosty do zrealizowania. Trzeba wymyślić jakąś fabułę, która daje pretekst, aby roboty się tłukły. Tutaj zamiast robotów dostaliśmy rodzinne problemy Shia LeBoufa (który, tak swoją drogą, byłby całkiem niezłym Yorykiem w ekranizacji “Y: The Last Man”). Bo oczywiście wszyscy po to poszliśmy do kina. Chcieliśmy zobaczyć jak matka płacze, jak syn jedzie do collegu, jak Shia nie potrafi wyznać Megan Fox miłości oraz jak matka zjada ciasteczka z ganją (super śmieszna scena, prawie ze śmiechu wyszedłem z kina). Kogo tam by obchodził Optimus Prime, kiedy możemy dostać super slapstickową komedię rodem z seriali familijnych Disneya. Tylko dubbingu brakowało.
Między nami mówiąc jednak – sceny z robotami też zostały zniszczone. Dostajemy całą masę nowych robotów, żeby zachęcić widza. Mamy więc robo-kobiety (nie pamiętam ich fachowych nazw. Mój mózg jest już i tak przeładowany zbędnymi informacjami), które pojawiają się na 30 sekund na początku filmu, by w połowie zginąć od jednego uderzenia. Mamy też dwóch bliźniaków, którzy wywoływali salwy śmiechu na sali, potwierdzając, że ludzie są idiotami skoro bawią ich takie rzeczy. Te postacie były wprowadzone do filmu tylko po to, aby w ważnym momencie zacząć przepychanki i odkryć przypadkowo miejsce przechowywania ważnego dla fabuły artefaktu. Fantastyczny sposób na zmarnowanie milionów dolarów, które poszły na efekty specjalne.
Wiedzieliście, że metal się starzeje? Nie mówię o rdzewieniu i takich tam. Mówię o starym robocie, którego przywrócono do życia w tym filmie. Kiedy myślę o jednym z pierwszych transformerów, to widzę robota mało zaawansowanego technicznie. Najwyraźniej kiedy Roboty są stare to wykształca im się długa metalowa broda, do dłoni wpada długa metalowa laska i zaczynają chodzić jak Pan Magoo.
Cała masa nowych postaci, a i tak w filmie główne skrzypce grają Megatron, Bumblebee i Optimus Prime. Ten ostatni jest jednak najjaśniejszą gwiazdą filmu. Awansował z dobrego obrońcy na agresywnego wojownika. Czasami mam wrażenie, że aż za bardzo. Bo czy pozytywny bohater powinien rozrywać gołymi metalowymi rękoma głowę przeciwnika krzycząc “Dawaj mi swoją twarz!”?
Strach pomyśleć co będzie w części trzeciej, która już została zapowiedziana.
W tegorocznym sezonie blockbusterów zostali jeszcze “G.I. Joe”. Na ten film jednak się nie nastawiam (w przeciwieństwie do Janka, który dzisiaj z samego rana oznajmił mi telefonicznie, że plakaty są tak zajebiste, że musi to jak najszybciej zobaczyć). W porównianiu z poprzednimi filmami, których zwiastuny były naprawdę małymi dziełami sztuki – zwiastun “GI Joe” prezentuje się naprawdę fatalnie. Chociaż, kto wie? Może w tym właśnie jest nadzieja? Może będzie to film, który zaskoczy nas wszystkich swoją oryginalnością i wciągającą, inteligentną fabułą?
Przekonam się o tym za jakiś czas – kiedy film wyjdzie już na DVD i będzie można obejrzeć go sobie w zaciszu kina domowego. Póki co, mam dość wysokobudżetowych produkcyjniaków.
Robię sobie od nich przerwę.
Zaraz po nowym filmie o Potterze.
Ano pazurki Logana były prawie tak złe jak smok w serialu Wiedźmin. Terminator miał potencjał, który został spier***** wyskokami Bale'a do miasta maszyn i różnymi innymi "przebłyskami" fabularnymi . A reszty nie oglądałem , ale spróbuję :D
OdpowiedzUsuńEhh, notkę na ten sam temat chciałem wkrótce dodać, a tu jebs - Bele był pierwszy. No trudno, najwyżej się powtórzę trochę :) Bo ogólnie to mam podobne zdanie, tylko że trochę łagodniej do tego podchodzę - w końcu to tylko blockbustery :D
OdpowiedzUsuńMasz rację, Transformersy to film który powinien być dobry, a wyszedł jak kot z pralki po trybie ekspresowym.
OdpowiedzUsuńTerminator nudził, Rosomaka i Spocka nie widziałem.
Przyznam też racje, że poprzedni rok był o wiele lepszy.
W porównaniu do zeszłego roku mogę powiedzieć że blockbusterów nawet nie ruszyłam tego lata. No oprócz Wolverine'a, który razem z tymi wszystkimi recenzjami (Transformersów i Terminatora) przekonały mnie, że lepiej sobie odpuścić.
OdpowiedzUsuńW zeszłym roku było lepiej i to mimo słabego Indiany Jonesa i jego odpornej na wszystko lodówki.
Heh, czytając to przypomniało mi się, że Spock czeka, w sumie po obu sezonach The Big Bang Theory jestem na to gotowy.
OdpowiedzUsuńTerminatora i Rosomaka ze względu na recenzje i moje mizerne zainteresowanie tym drugim jak i Transformerami sobie odpuściłem. No i w końcu coś tu napisaliście, więc jest :ok:
KOPNIJ JANKA W DUPE I NIECH TEN BLOG ZYJE!
OdpowiedzUsuńObaj fajnie piszecie i powinniscie pisac czesciej kurwa.
:*
te, Bele, to jak to w końcu jest? po premierze Wolverina twierdziłeś że w sumie całkiem spoko, acz jest się czego przyczepić. a jak sporo osób zjebało (bo Agent 0 nie ma kostiumu jak maverick, a kolesie robią zupełnie nierealistyczne rzeczy, zwyczajnie jak sueprbohaterowie czy coś), to teraz mędzisz jakie to gówno.
OdpowiedzUsuńBo to jest gówno. Ale mi się podobało. Ale to nie znaczy, że to był dobry film.
OdpowiedzUsuńI zwróć uwagę, że teraz mówię o samych wadach tego filmu. I są to te wady, które wytykałem tuż po premierze, chociaż możliwe, że wcześniej o nich nie pisałem. :)
Indiana Jones jako smakowite ciastko? come on...
OdpowiedzUsuńco do wolverine'a... owszem, nudny i bez polotu, ale w sumie najpierw naczytałam się niezbyt pochlebnych komentarzy, a dopiero później obejrzałam, więc mnoże dlatego mnie nie zawiódł. transformerów nie skomentuję głębiej, bo to nie ma sensu. nawet ja umiałabym wyreżyserować 2 godziny napierdalania po ryju, ale widać to jakaś wyższa szkołą jazdy. a na pottera nie idź, transformersy przy tym to świetna zabawa.
fajny blog, szkoda, że wcześniej go nie odkryłam... co nie znaczy, że mam wiele do nadrabiana ;)