niedziela, 24 maja 2009

Jak stałem się rowerowym terrorystą.


Co roku, wraz z nastaniem ciepłego sezonu, wzbiera we mnie pierwotna chęć by przerwać trwający całe miesiące Cykl Regeneracyjny*, wyjść na zewnątrz i czerpać garściami z darów wiosennej aury. Bowiem wbrew pozorom, jestem jednym z tych wyjątkowych ludzi, którzy dwuklasują komiksiarza z człowiekiem dbającym o chyżość swojego ciała. W miesiące zimowe realizuję się na basenie i okazyjnie na dojo... no ale ileż można? Jest słońce i ciepłe powietrze – trzeba wykorzystać. Niestety, nie mam z kim grać w kosza czy siatkę, a głupie dzieciaki z podwórka naskarżyły na mnie rodzicom, kiedy próbowałem włączyć się do ich gry.

Wybór padł więc na sport jednoosobowy – rower.

Powiem szczerze, że już oczami wyobraźni widziałem siebie pedałującego z gracją po leśnych ścieżkach. Jednak, gdy tylko wyjechałem swoją maszyną ze sklepu**, coś się zmieniło...

Z jednej strony wiedziałem, że to tylko... no, rower. Dekadę wcześniej podbijałem na podobnym parki i sąsiednie podwórka. Teraz jednak, gdy trochę podrosłem i okazało się, że całe miasto stoi przede mną otworem... poczułem, że zostałem uwolniony z ograniczeń, jakie narzucała na mnie metropolia. Wcześniej, sposób, w jakim poruszałem się po stolicy, zdeterminowany był trasami komunikacji publicznej. Kierunek i czas uzależnione były od sztywnych rozkładów autobusów, tramwajów i metra. Dzięki rowerowi... uwolniłem się z ograniczeń przestrzeni miejskiej. Serio. I wierzcie lub nie, ale poczucie takiej małej niezależności to cholernie przyjemne uczucie. Dodatkowo, mocy dodaje przeświadczenie, że jedyne, od czego zależą moje możliwości komunikacyjne, to ja sam. Siła nóg i płuc. Nic więcej. Żaden korek, tłum na przejściu czy spóźniony autobus. Miasto jest moje. Stałem się panem chodników (tych mniej uczęszczanych) i księciem ulic (tych mniej ruchliwych).

Oczywiście, oprócz zmiany perspektywy, z jakiej patrzyłem na miasto, zmienił się też sposób w jaki postrzegałem rower. Wcześniej kojarzył mi się z geriatryczną rekreacją – ot, do pojeżdżenia po lesie, ew. jako ćwiczenie kondycji w drodze na uczelnię. Teraz wiem, że przede wszystkim jest to alternatywny, a przy tym najtańszy i jeden z najszybszych środków transportu miejskiego.

Cóż, najwyraźniej jestem prostym chłopcem i taka zmiana perspektywy zrobiła na mnie wrażenie.

Podniecony nowymi horyzontami zacząłem symultanicznie przeglądać sieć pod wiadomym kątem. Po chwili klikania natrafiłem przypadkiem na zjawisko, o którym słyszałem już wcześniej – ostre koło. Zanim zacząłem jeździć, pomysł na sztywne połączenie pedałów z kołem (czyli wyeliminowanie tzw. wolnego biegu) wydawał mi się durny i pozerski. Teraz jednak, kiedy zrozumiałem na czym polega Potęga pokonywania miasta na jednośladzie, oczy mi się zaszkliły...

sami zobaczcie.
(swoją drogą, w pewnym momencie, główny bohater filmiku doskonale charakteryzuje intencje moje i pozostałych warszawiaków)

Moją pierwszą reakcją, tuż po opadnięciu wzwodu, było: Jezusie, to jest esencja roweru! Bez zbędnych wspomagaczy i balastu. Czysty przewodnik między siłą fizyczną a ruchem. No i dodatkowo, jeżdżąc na ostrym jest się kimś. Członkiem alternatywnej społeczności, która za nic ma obowiązujące przepisy i kaprysy kierowców, która pogardliwym wzrokiem spogląda znad swych kierownic na karne rzesze szarych ludzi, którzy codziennie, z bezsensownymi celami wtłoczonymi w ich słabe głowy... nie, zaraz. Ciągle piszę o rowerach?

Po chwili ochłonąłem i dotarło do mnie, że ostre koło nie jest takie do końca fajne. Dodatkowo, perspektywy zezłomowania własnych kolan i zakończenia linii hamowania jako ozdoba czyjejś karoserii zrobiły swoje.
Póki co, naprawdę sporo radochy daje mi mój (trochę już przerobiony - czuję, że to jedna z tych niekończących się inwestycji) rower crossowy.

Okej, teoria teorią, ale praktyka niekiedy wygląda zdecydowanie mniej różowo.

Jeżdżąc na rowerze czuję się jak członek niezbyt lubianej grupy społecznej. Pal sześć przechodniów spacerujących po zwykłym chodniku, którzy nie zauważyli nadjeżdżającego rowerzysty.

Co innego ludzie, którzy z niewyjaśnionych przyczyn upodobali sobie czerwień ścieżki rowerowej. Nie mam pojęcia co w niej takiego jest, ale cholernie często widuję obrazek, na którym wszyscy pieszy, zamiast chodnikiem, idą właśnie ścieżką. Mimo, że tamten jest szerszy i zupełnie pusty. Jest ktoś, kto mógłby mi to wyjaśnić?

Dodatkowo, poza paroma wyżej wspomnianymi trasami (które często przecinają jedną ulicę w poprzek po 5 razy, kończą się w kretyńskich miejscach i ewidentnie wyrysowane były przez kogoś z ciężko uszkodzonym błędnikiem) w tym mieście absolutnie nic nie pomaga w jeździe. Na ulicy, zamiast wydzielonego pasu, każdemu przysługuje zderzak kierowcy jadącego z tyłu. Albo z przodu. Zależnie od temperamentu jazdy. Na chodniku zaś czekają urocze ozdobniki w postaci starych bab z siatami zajmujących pół szerokości ścieżki, głupich pind z pieskami i upośledzonych rodziców patrzących radośnie jak ich pociechy pakują się prosto pod koła. Co więcej, większość mieszkańców ewidentnie nie znosi rowerzystów. Kierowcy i pieszy, starzy i młodzi. Pełna równość. Bo to niebezpieczne. Lekkomyślne, chamskie. Z resztą, wszyscy powinni jeździć samochodami. To jest dopiero postawa godna odpowiedzialnego obywatela.

Czarę goryczy przelała sytuacja, która ostatnio mi się przydarzyła.

Zajechałem rowerem do położonego niedaleko mnie supermarketu. Na zewnątrz nie było oczywiście żadnych stojaków. Kiedyś istniały, ale ktoś je pewnie skroił na złom. Nie zastałem nawet słupa czy znaku drogowego. Czegokolwiek. Po wejściu do sklepu (z rowerem pod pachą) zapytałem się uprzejmie jednej z kasjerek czy nie zerknęłaby na mój pojazd w czasie, gdy będę załatwiał niewielkie zakupy. Odparła, że kierownik nie zgadza się na wprowadzanie rowerów. Poszedłem zatem do wyżej wzmiankowanego. Ten stwierdził, że nic nie poradzi, dura lex sed lex, i że generalnie to już mój problem. Od tamtego czasu jeżdżę na zakupy gdzie indziej.

Niestety, strzelenie focha na sklep nie dało takiej satysfakcji jakiej oczekiwałem. Poczułem chęć zemsty pełnej i odpowiednio spektakularnej. Postanowiłem, w imieniu własnym jak i innych rowerzystów, wyjść z małą terrorystyczną inicjatywą... i tutaj miała być puenta tekstu w postaci odpowiedniej propagandy i strony do tejże.

Póki co, sesja trzyma mnie w uścisku uniemożliwiającym podobne zabawy. Bele zaś powiedział, że ukręci mi jaja, jeśli do dzisiaj na blogu nie pojawi się żadna notka. A ja całkiem lubię swojej jaja. Tak więc, niestety, pełnia sprawiedliwości dokona się w terminie późniejszym, gdy tylko ochłonę po sprawach uczelnianych. Nie regulujcie odbiorników.



* Okej, siedzenie przed fukung.net

** Legion Serwis. Polecam wszystkim zainteresowanym. Dobra obsługa i do tego zlokalizowany jest bezpośrednio na ścieżce rowerowej prowadzącej do puszczy kampinoskiej.

21 komentarzy:

  1. wreszcie ziom :D
    spoko tekscik, ja akurat nie lubie jednośladów, a to całe ostre koło wygląda mi na jakąś zwykłą ścieme rozdmuchaną do "jestem cool jebe system".
    Niemniej bardzo fajnie sie czyta tekscik, lekki i przyjemny

    OdpowiedzUsuń
  2. Nigdy nie miales BMX-a? "Ostre koło" jak bylem mały mowiło sie na to "rower bez przerzutek". Co ciekawe Tom Hanks w "człowiek w czerwonym bucie" mial kolażówke z pstryczkiem ktory "chwytał" dany bieg i mozna bylo krecic do tyłu.

    Kolana wysiadaja tez przy hamowaniu tylnim kolem i przenoszeniu ciezaru ciala za siodelko.

    JAPONfan

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie lubię rowerzystów, więc jeśli kiedyś przypadkiem najadę na ciebie samochodem to wiedz, że to nie było nic osobistego.

    OdpowiedzUsuń
  4. Narzekacie na te warszawskie warunki do jazdy na rowerze a w takich małych mieścinach pod Łodzią to na 70 000 mieszkańców przypada 1000m ścieżki rowerowej...

    OdpowiedzUsuń
  5. Rowery są wpytkę.
    W wakacje kompletnie porzucam komunikacje miejską, bo nigdzie mi się specjalnie nie śpieszy a wszędzie można dojechać.
    Tak samo zwiedzanie np miast za granicą. Tak, za granicą bo polskie miasta wciąż ofiarują bardzo biedne warunki dla rowerzystów. IMO nie ma nic lepszego niż zwiedzanie np zielonego, świetnie przystosowanego dla rowerzystów Monachium jednośladem
    Pzdr

    OdpowiedzUsuń
  6. @Debe - totalnie.

    @izeq - ale jest przynajmniej mniejszy ruch i można spróbować pośmigać po ulicy. ;p w stolicy trzeba mieć do tego rowerowe kung fu na wysokim poziomie, szczególnie w centrum

    OdpowiedzUsuń
  7. O owiec coś napisał, w dodatku coś fajnego.
    W końcu...

    OdpowiedzUsuń
  8. Koniec świata. Makowiec rzucił tekst. I to całkiem niezły.

    OdpowiedzUsuń
  9. Straciłem do Ciebie szacunek, Mc. Myślałem, że osiągnąłeś już pełnię oświecenia blogowego haiku i zapomniałeś, co to są litery.

    A roweru nie lubię w moim mieście. Bo w Wawie, to owszem, przydatny - ale tam odległości są jak dla mnie ogromne. A w Radomiu - wszędzie blisko, wszędzie w dwie godzinki się dostaniesz. Całe miasto zleziesz w pół dnia. Dlatego ja jestem spacerowiczem w Radomiu, a rowerzystą wszędzie indziej.

    OdpowiedzUsuń
  10. Janek: tekst o mistrzu to moje copyright.

    Pojedź po ISSN.

    Robert: samochodem najedziesz? A masz jakiś?

    OdpowiedzUsuń
  11. Bartek: sorki, już wpadło w Tryby Wolnej Kultury.

    a issn pamiętam. jutro jadę. (jakaś emotka wyrażająca dumę)

    OdpowiedzUsuń
  12. Mój brat rozwalił nasz wspólny rower. Zuch. Więc póki co sobie nie pojeżdżę, a też lubiłem.

    Ale i tak najfajniej po mieście chodzi się na bosaka. Ludzie dziwnie na Ciebie patrzą, ale nie ma nic lepszego, niż czuć grunt stopami.

    OdpowiedzUsuń
  13. Grunt i szkło. I kapsle.

    OdpowiedzUsuń
  14. w trójmieście faktycznie można sobie na coś takiego miejscami pozwolić. sam w ostatnie lato łaziłem tam sporo na bosaka. w wawie niestety taki numer już nie przejdzie ;f

    OdpowiedzUsuń
  15. Może Triocity faktycznie jest przyjaźniejsze ludziom. Bo ja jak jeżdżę rowerem, to jakoś nigdy nie spotkałem się z niechęcią, o której piszesz. W ogóle sporo rowerzystów mamy. Prawda, czasami jakiś brzdąc radośnie wbiegnie Ci pod koła i musisz go potem kilka godzin zeskrobywać z ramy, ale przynajmniej jest wesoło.

    OdpowiedzUsuń
  16. Makowcye, przekonałeś mnie do sprawdzenia ile czasu zajmie mi jazda rowerem na wydział (obiecuję zrobić to w niedługiej przyszłości). A Legion rzeczywiście wart polecenia, sam tam chyba kiedyś rower kupowałem (chyba na komunię).

    OdpowiedzUsuń
  17. Od roku po mieście śmigam tylko na rowerze. Wcześniej była to szosa, a od paru miesięcy stala się ostrym kołem. Z systemem nie walczę, hamulec przedni posiadam z pobudek czysto zdroworozsądkowych, torby kurierkiej i czapeczki teamu kolarskiego nie posiadam więc lansować też się nie lansuje. Wiec jak widać można jeździć bez wolnobiegu nie bawiąc się w dorabianie ideologii czy powielanie schematów.

    Z usług Legionu nie kożystałem ale polecam mały sklepik na Gibalskiego :-)

    Aha. Co do rujnowania sobie kolan. Ruch podczas pedałowania jest paradoksalnie bardzo naturalny, zwłaszcza przy prawidłowym ułożeniu reszty ciała. Nawet bardzo wyskoka kadencją nie wpływa na stawy bardziej negatywnie, niż - nie przymierzając- granie w kosza na betonowym boisku, co jest dla stawów mordęgą. Hamowanie nogami to owsze, mierzenie się ze sporymi siłami, ale nadal nie jest to aż tak szkodliwe jak mogło by się wydawać.

    Gdybyś jednak się na fixa zdecydował to chętnie odpowiem na jakieś pytanka :-)

    OdpowiedzUsuń
  18. Idziecie na motywie "jedna notka na miesiąc"? Czy to sesja? A potem wakacje? A potem sesja poprawkowa? A potem święta? A potem wielkanoc? A potem sesja?

    OdpowiedzUsuń
  19. A potem ssij pałę. To blog, a nie regularny magazyn internetowy.

    OdpowiedzUsuń
  20. prawie dwa miesiące bez aktualki. Woohoo, dajecie radę!!!

    OdpowiedzUsuń